Zelazny Roger - Krew Amberu - Rozdział 06
Rozdział szósty
      Wyspałem się całkiem nieźle mimo przeszkód, w tym jakiejś dalekiej walki psów i wycia. Vinta nie zdradzała chęci do dalszej gry w pytania i odpowiedzi, a ja nie chciałem, żeby dłużej męczyła Luke'a. Przekonałem ją, żeby sobie poszła i dała nam odpocząć. Potem rozsiadłem się w wygodnym fotelu i oparłem nogi o drugi. Liczyłem, że na osobności dokończę rozmowę z Lukiem. Pamiętam, że zachichotałem tuż przed zaśnięciem; zastanawiałem się, komu z nich bardziej nie ufam.
     
      Obudził mnie pierwszy brzask na niebie i jakieś kłótnie ptaków. Przeciągnąłem się kilka razy i ruszyłem do łazienki. W połowie ablucji usłyszałem kaszlnięcie Luke'a, a potem wypowiedziane szeptem moje imię.
      - Jeśli nie masz krwotoku, to zaczekaj chwilę - zawołałem, wycierając się. - Chcesz wody?
      - Tak, przynieś trochę.
      Zarzuciłem ręcznik na ramię i wziąłem szklankę.
      - Jest tu jeszcze? - zapytał Luke.
      - Nie.
      - Daj wodę i idź sprawdzić w korytarzu, dobra? Poradzę sobie jakoś.
      Kiwnąłem głową i podałem mu szklankę. Jak najciszej uchyliłem drzwi. Wyszedłem na korytarz, zajrzałem za róg. Nie było nikogo.
      - Teren czysty - szepnąłem wracając do pokoju.
      Luke zniknął. W chwilę później usłyszałem go w łazience.
      - Zwariowałeś? Pomógłbym ci! - zawołałem.
      - Potrafię jeszcze sam się odpryskać - stwierdził, stając niepewnie w drzwiach. Zdrową ręką opierał się o ścianę. - Musiałem sprawdzić, czy dam radę - wyjaśnił, opadając na brzeg łóżka. Przycisnął dłonią żebra i oddychał ciężko. - Niech to diabli! Boli!
      - Pomogę ci się położyć.
      - Dzięki. Słuchaj, ona nie może wiedzieć, że potrafię nawet tyle.
      - Dobrze. Uspokój się. Wypoczywaj.
      Pokręcił głową.
      - Chcę ci powiedzieć jak najwięcej, zanim ona znowu tu wpadnie. A zrobi to, możesz mi wierzyć.
      - Taki jesteś pewny?
      - Tak. Nie jest człowiekiem, a jest lepiej zestrojona z nami dwoma niż wszystkie błękitne kamienie razem. Nie znam twojego stylu magii, ale ja mam własny i rozumiem, co mi mówi. To twoje pytanie, kim była, skłoniło mnie do namysłu. Rozszyfrowałeś ją już?
      - Nie, nie do końca.
      - Ja wiem, że potrafi zmieniać ciała jak ubrania... i może podróżować przez Cień.
      - Czy nazwiska Meg Devlin albo George'a Hansem coś ci mówią?
      - Nie. A powinny?
      - Nie przypuszczam. Ale jestem pewien, że była nimi obojgiem.
      Nie wspomniałem o Danie Martinezie. Nie dlatego, że strzelał się z Lukiem i po tej informacji stałby się jeszcze bardziej nieufny. Raczej dlatego, że nie powinien się domyślić, że wiem o jego partyzanckich operacjach w Nowym Meksyku, a rozmowa doprowadziłaby nas pewnie do tej sprawy.
      - Była też Gail Lampron.
      - Tą twoją dziewczyną, jeszcze w szkole?
      - Tak. Od razu zauważyłem w niej coś znajomego. Ale zrozumiałem dopiero później. Widzisz, ona ma wszystkie te drobne gesty Gail to, jak odwraca glowę, co robi z rękami i oczami podczas rozmowy. A potem wspomniała o dwóch zdarzeniach, które miały tylko jednego wspólnego świadka: Gail.
      - Mam wrażenie, że chciała, byś wiedział.
      - Tak sądzę -- zgodził się.
      - Ciekawe tylko, dlaczego nie powiedziała tego wprost.
      - Chyba nie może. Podlega jak gdyby zaklęciu, chociaż nie wiadomo, bo przecież nie jest człowiekiem. - Mówiąc to, spoglądał ukradkiem w stronę drzwi. - Sprawdź jeszcze raz - poprosił.
      - Nadal czysto - oznajmiłem. - A co powiesz...
      - Innym razem - przerwal mi. - Muszę się stąd wydostać.
      - Rozumiem, że wolisz nie być zbyt blisko niej... - zacząłem.
      Pokręcił głową.
      - Nie w tym rzecz. Muszę jak myszybciej zaatakować Twierdzę Czterech Światów.
      - W twoim stanie...
      - No właśnie. O to mi chodzi. Muszę się stąd wydostać, żeby szybko wrócić do formy. Myślę, że stary Sharu Garrul się uwolnił. Tylko tak umiem wytłumaczyć to, co się stało.
      - A co się stało?
      - Odebrałem od matki wezwanie o pomoc. Kiedy uwolniłem ją od ciebie, wróciła do Twierdzy.
      - Dlaczego?
      - Co dlaczego?
      - Dlaczego wróciła do Twierdzy?
      - Wiesz, to ośrodek mocy. Łączą się tam cztery światy, a to wyzwala masę swobodnej energii, którą adept może wykorzystać...
      - Naprawdę stykają się tam cztery światy? To znaczy, że zależnie od kierunku marszu trafiasz do różnych cieni?
      Przyglądał mi się przez chwilę.
      - Tak - potwierdził wreszcie. - Ale nigdy nie skończę, jeśli będziesz pytał o wszystkie szczegóły.
      - A ja nie zrozumiem, jeśli zbyt wiele opuścisz. Czyli wróciła do Twierdzy, żeby nabrać sił, a tymczasem wpadła w kłopoty. Wezwała cię, żebyś jej pomógł. Po co jej była ta moc?
      - Hm... Wiesz, miałem problemy z Ghostwheelem. Myślałem już, że zaraz go przekonam do przejścia na naszą stronę. Ale ona uznała chyba, że nie czynię dostatecznych postępów, i najwyraźniej spróbowała związać go potężnym zaklęciem, kiedy...
      - Chwileczkę! Rozmawiałeś z Ghostem? Jak się z nim połączyłeś? Te Atuty, które rysowałeś, są do niczego.
      - Wiem. Poszedłem tam.
      - Jak ci się udało?
      - W kostiumie płetwonurka. Miałem piankę i butle z tlenem.
      - Ty spryciarzu! Interesujące podejście.
      - Nie na darmo byłem najlepszym handlowcem w Grand D. Już prawie go przekonałem. Ale ona dowiedziała się, gdzie cię zapuszkowałem. Postanowiła przyspieszyć sprawy, opanować twój umysł, a potem wykorzystać dla przypieczętowania umowy. Rozumiesz, tak jakbyś ty też przeszedł na naszą stronę. W każdym razie ten plan zawiódł, musiałem przybyć i wyrwać ci ją. Potem się rozdzieliliśmy. Myślałem, że jedzie do Kashfy, ale ona ruszyła do Twierdzy. Mówiłem już: przypuszczam, że próbowała jakichś magicznych akcji przeciw Ghostwheelowi. I myślę, że przypadkiem uwolniła Sharu, a ten odbił zamek i uwięził ją. W każdym razie dotarło do mnie rozpaczliwe wezwanie, więc...
      - Ten stary czarownik - mruknąłem. - Był tam zamknięty przez... jak długo?
      Luke próbował wzruszyć ramionami, ale zrezygnował.
      - Skąd mam wiedzieć, u licha? Służył za wieszak, jeszcze. kiedy byłem dzieckiem.
      - Wieszak?
      - Tak. Przegrał czarnoksięski pojedynek. Nie wiem właściwie, czy to ona go załatwiła czy ojciec. Ktokolwiek to zrobił, dostał go w połowie inwokacji, z rozłożonymi rękami i w ogóle. Tak zamarł, sztywny jak deska. Później postawili go koło wejścia. Ludzie wieszali na nim płaszcze i kapelusze, służba odkurzała go od czasu do czasu. Nawet wyryłem mu na nodze swoje imię, jak na drzewie. Zawsze myślałem, że to mebel. Wiele lat później dowiedziałem się, że w swoim czasie miał opinię niezłego zawodnika.
      - Czy nosił przy pracy błękitną maskę?
      - Zagiąłeś mnie. Nic nie wiem o jego stylu. Słuchaj, zostawmy te akademickie dyskusje, bo ona wróci tu, zanim skończymy. Może nawet powinniśmy zniknąć już teraz, a później opowiem ci resztę.
      - No tak... - mruknąłem. - Jak sam zauważyłeś w nocy, jesteś moim więźniem. Musiałbym zwariować, żeby cię wypuścić, zanim powiesz mi o wiele więcej niż do tej pory. Stanowisz zagrożenie dla Amberu. Bomba, którą rzuciłeś w czasie pogrzebu, była aż nadto reałna. Sądzisz, że dam ci jeszcze jedną szansę?
      Uśmiechnął się, ale tylko na moment.
      - Dlaczego musiałeś się urodzić jako syn Corwina? - mruknął. - Przyjmiesz moje słowo?
      - Nie wiem. Będę miał kłopoty, kiedy się dowiedzą, że już cię trzymałem i wypuściłem. Co proponujesz? Przysięgniesz zrezygnować z wojny z Amberem?
      Przygryzł wargę.
      - Nie mogę tego zrobić, Merle. Absolutnie.
      - Nie mówisz mi o pewnych sprawach, prawda?
      Skinął głową. I nagle uśmiechnął się.
      - Ale złoźę ci propozycję nie do odrzucenia.
      - Luke, skończ z tymi głodnymi kawałkami.
      - Daj mi jedną minutę, zgoda? Sam zobaczysz, że nie możesz sobie pozwolić na odmowę.
      - Luke, nie dam się na to nabrać.
      - Tylko minutę. Sześćdziesiąt sekund. Kiedy skończę, zawsze możesz powiedzieć: nie.
      - No dobrze - westchnąłem. - Mów.
      - Dobra. Posiadam informację kluczową dla bezpieczeństwa Amberu i jestem pewien, że nikt nawet się nie domyśla, o co chodzi. Przekażę ci ją, jeśli mi pomożesz.
      - Dlaczego chcesz nam oddać taką wiadomoś? To jakbyś grał przeciwko sobie.
      - Wcale nie chcę. I rzeczywiście gram. Ale nic więcej nie mam do zaoferowania. Pomóż mi przenieść się stąd do miejsca, które znam i gdzie czas płynie tak szybko, że wyzdrowieję w ciągu dnia czy dwóch czasu Twierdzy.
      - Albo tutejszego, jak przypuszczam.
      - Fakt. Potem... Och, auu... Padł na plecy, zdrową ręką przycisnął ranę na piersi i zaczął jęczeć.
      - Luke!
      Podniósł głowę, mrugnął do mnie, spojrzał na drzwi i jęczał dalej.
      Po chwili usłyszałem pukanie.
      - Proszę! - zawołałem.
      Weszła Vinta i przyjrzała się nam obu. Kiedy patrzyła na Luke'a, miałem wrażenie, że na jej twarzy pojawił się wyraz szczerej troski. Podeszła i położyła mu dłonie na ramionach.
      - Przeżyjesz - oznajmiła po minucie.
      - W tej chwili - burknął - sam nie wiem, czy to błogosławieństwo, czy raczej przekleństwo.
      Niespodziewanie objął ją zdrową ręką, przyciągnął do siebie i pocałował.
      - Cześć, Gail - rzucił. - Dawno się nie widzieliśmy.
      Cofnęła się, lecz nie tak szybko, jak mógłbym oczekiwać.
      - Widzę, że już ci się polepszyło - zauważyła. - Merle zrobił coś, żeby ci pomóc. - Uśmiechnęła się lekko. - Tak, rzeczywiście dawno, głuptasie. Nadal lubisz jajka przysmażone z obu stron?
      - Tak. Ale nie pół tuzina. Dzisiaj wystarczą dwa. Nie jestem w najlepszej formie.
      - Dobrze. Chodźmy, Merle. Będziesz musiał mi pomóc.
      Luke spojrzał na mnie dziwnie, z pewnością przekonany, że Vinta chce porozmawiać właśnie o nim. Ja z kolei nie byłem pewien, czy mogę zostawić go samego. Wprawdzie miałem w kieszeni wszystkie Atuty, ale wciąż nie do końca znałem jego możliwości, a jeszcze mniej zamiary. Dlatego ociągałem się.
      - Może ktoś powinien zostać z inwalidą?
      - Nic mu nie będzie - stwierdziła. - A przyda mi się twoja pomoc, bo nie chcę przestraszyć służby.
      Z drugiej strony, może miała do powiedzenia coś ciekawego...
      Wciągnąłem koszulę i przygładziłem włosy.
      - Dobra - mruknąłem. - To na razie, Luke.
      - Może znajdziesz dla mnie jakąś laskę, wytniesz kij albo coś podobnego.
      - Chyba za bardzo ci się spieszy - stwierdziła Vinta.
      - Nigdy nic nie wiadomo.
      Zabrałem ze sobą miecz. Na schodach przyszło mi do głowy, że kiedy tylko dwoje z naszej trójki spotykało się na osobności, na ogół mieli sobie do powiedzenia coś o tym trzecim.
      - Ryzykował, zwracając się do ciebie - zauważyła Vinta, kiedy tylko Luke znalazł się poza zasięgiem głosu.
      - To prawda.
      - Musiało mu się żle układać, skoro uznał, że tylko ciebie może prosić o pomoc.
      - To także prawda.
      - Jestem również przekonana, że chce czegoś więcej, nie tylko bezpiecznej kryjówki, gdzie mógłby wrócić do zdrowia.
      - Prawdopodobnie.
      - "Prawdopodobnie", akurat. Na pewno już cię o to prosił.
      - Możliwe.
      - Prosił czy nie prosił?
      - Vinto, najwyraźniej powiedziałaś mi już wszystko, co zamierzałaś powiedzieć - oświadczyłem. - I vice versa. Rachunki wyrównane. Nie muszę ci niczego wyjaśniać. Jeśli zechcę zaufać Luke'owi, zrobię to. Zresztą, jeszcze nie zdecydowałem.
      - Więc złożył ci propozycję. Mogę ci pomóc podjąć decyzję, jeśli zdradzisz, o co chodzi.
      - Nie, dziękuję. Nie jesteś lepsza od niego.
      - Dbam tylko o twoje bezpieczeństwo. Nie spiesz się z odrzucaniem sprzymierzeńca.
      - Nie spieszę się - zapewniłem. - Ale jeśli się chwilę zastanowisz, sama przyznasz, że znam go lepiej niż ciebie. Chyba wiem, w jakich sprawach nie powinienem mu ufać, a które są bezpieczne.
      - Mam nadzieję, że nie stawiasz w tej grze swojego karku.
      Uśmiechnąłem się.
      - W tej kwestii jestem dość konserwatywny.
      Dotarliśmy do kuchni. Vinta porozmawiała chwilę z kobietą, której wcześniej nie spotkałem, a która chyba tu rządziła. Przekazała jej instrukcje co do śniadania, po czym bocznymi drzwiami wyprowadziła mnie na patio. Wskazała kępę drzew po wschodniej stronie.
      - Znajdziesz tam dość młodych pędów na laskę dla Luke'a.
      - Zapewne. - Ruszyliśmy w tamtym kierunku. - Więc naprawdę byłaś Gail Lampron - powiedziałem nagle.
      - Tak.
      - Nie rozumiem tej zamiany ciał.
      - A ja nie będę ci tłumaczyć.
      - Powiesz, dlaczego nie?
      - Nie.
      - Nie możesz czy nie chcesz?
      - Nie mogę.
      - Ale gdybym już coś wiedział, zgodzisz się oświecić mnie jeszcze trochę?
      - Może. Spróbuj.
      - Jako Dan Martinez strzeliłaś do jednego z nas. Do którego?
      - Do Luke'a - odpowiedziała.
      - Czemu?
      - Nabrałam przekonania, że to nie on... to znaczy, że on ci zagraża...
      - ...i chciałaś mnie chronić - dokończyłem.
      - Dokładnie.
      - Co miałaś na myśli mówiąc: "że to nie on"?
      - Przejęzyczenie. To chyba odpowiednie drzewko.
      Parsknąłem.
      - Za grube. Dobrze, niech będzie.
      Wszedłem z gąszcz. Po prawej stronie dostrzegłem pewne możliwości. Idąc wśród iglic poranka przebijających strop gałęzi, gdy mokre liście i rosa lgnęły do moich butów, dostrzegłem po drodze jakieś niezwykłe ślady, rząd zagłębień prowadzący dalej na prawo, gdzie...
      - Co to jest? - spytałem retorycznie, gdyż nie spodziewałem się, by Vinta znała odpowiedź. Skręciłem ku ciemnej masie w cieniu pod starym drzewem.
      Dotarłem na miejsce pierwszy. To był jeden z psów Bayle'ów - wielki, brązowy okaz. Miał rozerwane gardło. Krew poczerniała już i zakrzepła. Dalej na prawo zauważyłem szczątki mniejszego psa - coś wypruło mu flaki.
      Zbadałem najbliższą okolicę. Na mokrej ziemi odbiły się ślady bardzo wielkich łap. Nie były to jednak trójpalczaste łapy tych morderczych, psiopodobnych stworów, które poznałem dawniej. Te wydawały się po prostu tropem bardzo wielkiego psa.
      - Pewnie to właśnie słyszałem w nocy - zauważyłem. - Brzmiało to tak, jakby gryzły się psy.
      - Kiedy to było? - spytała.
      - Niedługo po twoim wyjściu. Drzemałem.
      Wtedy zrobiła coś dziwnego. Przyklękła, schyliła się i obwąchała ślady. Kiedy wstała, jej twarz wyrażała lekkie zdziwienie.
      - Co znalazłaś? - zapytałem.
      Pokręciła głową, potem spojrzała na północny wschód.
      - Nie jestem pewna - stwierdziła po chwili. - Ale to odeszło tędy.
      Dokładniej przestudiowałem grunt, wyprostowałem się i ruszyłem tropem napastnika. Rzeczywiście, odbiegł w tamtą stronę; zgubiłem trop po kilkuset metrach, kiedy opuścił zagajnik. Zawróciłem.
      - To pewnie któryś z psów zaatakował pozostałe - stwierdziłem. - Lepiej znajdźmy Luke'owi ten kij i wracajmy, jeśli chcemy zjeść ciepłe śniadanie.
      W kuchni dowiedzieliśmy się, że posiłek Luke'a został odesłany do pokoju. Nie wiedziałem, co robić. Chciałem przyłączyć się do niego i kontynuować rozmowę. Gdybym jednak tak postąpił, Vinta poszłaby za mną i z rozmowy trzeba by zrezygnować. W takich okolicznościach z nią również nie mógłbym rozmawiać swobodnie. Będę więc musiał zostać z nią na dole, a zatem zostawić Luke'a samego dłużej, niż miałem na to ochotę. Zgodziłem się więc, gdy zaproponowała:
      - Zjedzmy tutaj.
      Zaprowadziła mnie do wielkiej sali. Przypuszczam, że wybrała ją, gdyż okno mojego pokoju wychodziło na patio i Luke słyszałby nas, gdybyśmy tam usiedli. Zajęliśmy miejsca na końcu długiego stołu z ciemnego drewna. Tam przygotowano nam nakrycia.
      - Co teraz zrobisz? - odezwała się, gdy zostaliśmy sami.
      - O co ci chodzi? - spytałem, sącząc sok winogronowy.
      Spojrzała w górę.
      - Z nim - wyjaśniła. - Zabierzesz go do Amberu?
      - To by było logiczne.
      - Dobrze. Powinieneś chyba przetransportować go jak najszybciej. W pałacu mają niezły sprzęt medyczny.
      - Tak zrobię - przytaknąłem.
      Przez chwilę jedliśmy w milczeniu.
      - Zrobisz to, prawda? - upewniła się Vinta.
      - Czemu pytasz?
      - Ponieważ każda inna decyzja byłaby niemądra. Ale on nie zechce tam jechać. Spróbuje zatem namówić cię do czegoś, co da mu pewną swobodę na czas powrotu do zdrowia. Sam wiesz, że potrafi człowieka zagadać. Przekona cię, że to znakomity pomysł, cokolwiek to będzie. Musisz pamiętać, że jest wrogiem Amberu, a kiedy będzie gotów do kolejnego ataku, ty staniesz się przeszkodą.
      - To ma sens - przyznałem.
      - Jeszcze nie skończyłam.
      - Och?
      Uśmiechnęła się i na chwilę zajęła jedzeniem, pozwalając mi na domysły.
      - Miał powód, żeby zwrócić się właśnie do ciebie - podjęła w końcu. - Mógł się zaszyć w dowolnym miejscu i tam lizać rany. Zjawił się u ciebie, ponieważ czegoś chce. Ryzykuje, ale to wykalkulowane ryzyko. Nie zgadzaj się na to, Merle. Nic mu nie jesteś winien.
      - Sam nie wiem, czemu właściwie uważasz, że sam nie potrafię o siebie zadbać.
      - Tego nie powiedziałam. Ale czasem argumenty są wyrównane i odrobina wsparcia może zaważyć na decyzji, Znasz Luke'a, ale ja również. To nie jest odpowiednia pora, by mu ustępować.
      - Coś w tym jest - przyznałem.
      - A więc postanowiłeś dać mu to, czego chce!
      Uśmiechnąłem się i łyknąłem kawy.
      - Do licha, nie był dostatecznie długo przytomny, żeby sprzedać mi swój towar - odparłem. - Zastanawiałem się nad tym i chcę wiedzieć, o co mu chodzi.
      - Nie twierdzę, że nie powinieneś dowiedzieć się jak najwięcej. Przypominam tylko, że rozmowa z Lukiem to czasem coś w rodzaju dyskusji ze smokiem.
      Znowu napiłem się kawy.
      - Lubiłaś go? - zapytałem.
      - Lubiłam? - powtórzyła. - Tak. I nadal go lubię. Ale w tej chwili nie ma to znaczenia.
      - Nie jestem pewien.
      - Co masz na myśli?
      - Nie skrzywdziłabyś go bez ważnych powodów.
      - Nie. To prawda.
      - W tej chwili nie jest dla mnie groźny.
      - Tak się wydaje.
      - A gdybym zostawił go pod twoją opieką i sam pojechał do Amberu, żeby przejść Wzorzec i przygotować ich na wieści?
      Energicznie potrząsnęła głową.
      - Nie - oświadczyła. - Nie będę... nie mogę... przyjąć w tej chwili takiej odpowiedzialności.
      - Dlaczego nie?
      Zawahała się.
      - Tylko mi nie mów, że nie możesz - ciągnąłem. - Znajdź jakiś sposób i powiedz tyle, ile zdołasz.
      Odpowiedziała powoli, jakby starannie dobierała każde słowo.
      - Ponieważ ważniejsze jest dla mnie piłnowanie ciebie niż Luke'a. Wciąż grozi ci niebezpieczeństwo, którego nie rozumiem, nawet, jeśli nie on jest tego bezpośrednią przyczyną. Strzeżenie cię przed nieznaną groźbą ma wyższy priorytet niż opieka nad nim. Tym samym nie mogę tu pozostać. Jeśli ty wracasz do Amberu, to ja także.
      - Wdzięczny jestem za troskę, ale nie chcę, żebyś za mną chodziła.
      - Oboje nie mamy wyboru.
      - Przypuśćmy, że po prostu wyatutuję się stąd do jakiegoś dalekiego cienia?
      - Będę zmuszona podążyć za tobą.
      - W tej postaci, czy jakiejś innej?
      Odwróciła głowę i zaczęła grzebać w talerzu.
      - Przyznałaś już, że możesz być innymi osobami. Odnajdujesz mnie w jakiś tajemniczy sposób, a potem przejmujesz kontrolę nad kimś z mojego otoczenia.
      Podniosła do ust filiżankę.
      - Być może coś nie pozwala ci tego przyznać - mówiłem dalej. - Ale tak właśnie jest. Wiem o tym.
      Sztywno skinęła głową i wróciła do, jedzenia.
      - Powiedzmy, że wyatutuję się w tej chwili - powiedziałem. - A ty ruszysz za mną, wykorzystując swoje tajemnicze metody. - Wspomniałem rozmowy telefoniczne z Meg Devlin i panią Hansen. - Wtedy prawdziwa Vinta Bayle obudzi się we własnym ciele z luką w pamięci. Tak?
      - Tak - przyznała cicho.
      - A Luke znajdzie się w towarzystwie kobiety, która z radością go zabije, gdy tylko się domyśli, z kim ma do czynienia.
      - Dokładnie tak. - Uśmiechnęła się blado.
      Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Próbowała ograniczyć mój wybór, skłonić mnie, bym przeatutował się do Amberu i zabrał Luke'a ze sobą. Nie lubię, kiedy się mną kieruje albo do czegoś zmusza. Odruchowo robię wtedy coś innego, niż ode mnie oczekują. Nalałem kawy do filiżanek. Spojrzałem na kolekcję psich portretów na ścianie. Wypiłem trochę, rozkoszując się smakiem. Milczałem, bo nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze dodać.
      W końcu ona zaczęła.
      - I co zrobisż? - zapytała.
      Dopiłem kawę i wstałem.
      - Zaniosę Luke'owi laskę - odparłem.
      Wsunąłem krzesło na miejsce i przeszedłem do rogu, gdzie postawiłem kij.
      - A potem? - Nie ustępowała. - Co zrobisz potem?
      Spojrzałem na nią, ważąc kij w dłoni. Siedziała wyprostowana sztywno, z dłońmi na blacie stołu. Znowu dostrzegłem w jej twarzy maskę Nemezis. Czułem niemal elektryzację powietrza.
      - To co muszę - odpowiedziałem, ruszając do drzwi.
      Przyspieszyłem, gdy tylko zniknąłem jej z oczu. Na schodach, kiedy byłem pewien, że za mną nie idzie, przeskakiwałem po dwa stopnie. Po drodze wyjąłem z kieszeni karty i odszukałem właściwa.
      Luke odpoczywał wsparty na poduszkach. Taca ze śniadaniem stała na krzesełku obok łóżka. Zaryglowałem drzwi.
      - Co się dzieje, chłopie? Atakują nas czy co? - zapytał.
      - Zbieraj się - rzuciłem.
      Wziąłem jego miecz, podszedłem do łóżka, pomogłem mu usiąść i wcisnąłem do rąk broń i kij.
      - Nie mam wyboru - wyjaśniłem. - A nie chcę oddawać cię Randomowi.
      - Pocieszające - zauważył.
      - Ale musimy się wynieść. Natychmiast.
      - Jeśli o mnie chodzi, to zgoda.
      Wsparł się na kiju i wstał ostrożnie. Usłyszałem jakiś hałas w korytarzu, ale było już za póżno. Uniosłem kartę i skoncentrowałem się.
      Ktoś zaczął dobijać się do drzwi.
      - Coś planujesz i uważam, że robisz błąd! - zawołała Vinta.
      Nie odpowiadałem. Wizja krystalizowała się. Framuga pękła pod straszliwym kopnięciem, a wyrwany rygiel zawisł luźno. Luke spojrzał lekko przestraszony, kiedy chwyciłem go za ramię.
      - Chodźmy.
      Vinta wpadła do pokoju, kiedy przeprowadzałem już Luke'a. Wyciągała ręce, oczy jej błyszczały, a krzyk "Głupcze!" zdawał się przechodzić w wycie, gdy oblała ją tęcza. Potem zafalowała i zniknęła.
      Staliśmy na trawie. Luke wypuścił powietrze - musiał wstrzymywać oddech.
      - Lubisz chyba takie zagrania na ostatnią chwilę - stwierdził. Potem rozejrzał się i rozpoznał okolicę.
      Uśmiechnął się krzywo.
      - Kto by pomyślał - mruknął. - Kryształowa grota.
      - Z własnego doświadczenia wiem, że czas płynie tu w tempie mniej więcej takim, jakiego potrzebujesz.
      Skinął głową. Ruszyliśmy wolno w kierunku wysokiego, niebieskiego wzgórza.
      - Wciąż jest mnóstwo zapasów - dodałem. - A śpiwór powinien leżeć tam, gdzie go zostawiłem.
      - Przyda się - mruknął.
      Zatrzymał się zdyszany, zanim dotarłiśmy do stóp wzgórza. Dostrzegłem, że spogląda w lewo, na garstkę porozrzucanych kości. Minęło pewnie kilka miesięcy, odkąd padła tam ta dwójka, która usunęła głaz. Ścierwojady miały dość czasu, żeby solidnie wykonać swoją robotę. Luke wzruszył ramionami, zrobił parę kroków i wsparł się o niebieską skałę. Wołno opadł do pozycji siedzącej.
      - Będziesz musiał zaczekać, zanim spróbuję wejść na górę - oznajmił. - Nawet z twoją pomocą.
      - Jasne - zgodziłem się. - Możemy dokończyć rozmowy. O ile pamiętam, chciałeś właśnie złożyć mi propozycję nie do odrzucenia. Ja miałem przenieść cię w takie miejsce jak to, gdzie odzyskasz siły szybko, według czasu Twierdzy. Ty z kolei obiecałeś przekazać informację istotną dla bezpieczeństwa Amberu.
      - Zgadza się - przyznał. - Nie słyszałeś też końca mojej historii. Jedno wiąże się z drugim.
      Przykucnąłem naprzeciw niego.
      - Mówiłeś, że twoja matka uciekła do Twierdzy, wpadła w jakieś kłopoty i wezwała cię na pomoc.
      - Tak - potwierdził. - Zostawiłem sprawy z Ghostwheelem i próbowałem jakoś jej pomóc. Skontaktowałem się z Daltem, a on zgodził się przybyć i zaatakować Twierdzę.
      - Zawsze dobrze jest mieć znajomy oddział najemników, których można szybko sprowadzić - stwierdziłem. Spojrzał na mnie spod oka, ale zdołałem zachować niewinną minę.
      - Poprowadziliśmy więc ludzi przez Cień i ruszyliśmy do szturmu - kontynuował. - To nas musiałeś widzieć, kiedy tam byłeś.
      Wolno pokiwałem głową.
      - Wyglądało na to, że pokonaliście mury. Co się nie udało?
      - Wciąż nie wiem. Wszystko szło dobrze. Obrona się sypała, wdzieraliśmy się coraz głębiej, aż nagle Dalt napadł na mnie. Rozdzieliliśmy się na pewien czas, potem zjawił się znowu i zaatakował. Najpierw myślałem, że się pomylił; obaj byliśmy brudni i pokrwawieni. Krzyknąłem, że to ja. Ale nie ustępował. Dlatego tak mnie posiekał. Z początku nie chciałem mu robić krzywdy, bo sądziłem, że to jakieś nieporozumienie i za parę sekund zauważy swój błąd.
      - Myślisz, że cię sprzedał? Czy może planował to już wcześniej? Jakieś urazy?
      - Nie mogę w to uwierzyć.
      - Zatem magia?
      - Może. Nie wiem.
      Przyszła mi do głowy niezwykła myśl.
      - Czy wiedział, że zabiłeś Caine'a? - zapytałem.
      - Nie. Postanowiłem nikomu nie zdradzać wszystkiego na swój temat.
      - Nie oszukujesz mnie, co?
      Roześmiał się i zrobił ruch, jakby chciał klepnąć mnie w ramię, ale zaraz skrzywił się i zrezygnował.
      - Dlaczego pytasz? - rzucił po chwili.
      - Sam nie wiem. Z ciekawości.
      - Pewnie - mruknął. - Pomóż, mi wejść na górę i do środka - dodał. - Zobaczę, ile zostawiłeś zapasów.
      - Dobrze.
      Wstałem i pomogłem mu się podnieść. Przeszliśmy kawałek na prawo, gdzie zbocze było najłagodniejsze, i wolno doprowadziłem go na szczyt.
      Oparł się na lasce i zajrzał do otworu.
      - Niełatwe zejście - stwierdził. - Przynajmniej dla mnie. Z początku myślałem, że podtoczysz beczkę ze spiżarni, a ja zeskoczę na nią, a potem na ziemię. Ale teraz widzę, że to jeszcze głębiej, niż pamiętam. Na pewno coś sobie złamię.
      - Hmm... - mruknąłem. - Zaczekaj. Mam pewien pomysł.
      Zawróciłem. Na dole skręciłem w prawo wzdłuż podstawy błękitnego zbocza, minąłem dwie lśniące skarpy i zniknąłem Luke'owi z oczu.
      Wolałem bez koniecznej potrzeby nie używać Logrusu w jego obecności. Nie powinien wiedzieć, jak załatwiam pewne rzeczy i nie miałem ochoty mu uświadamiać, co potrafię, a czego nie. Też nie lubię zdradzać zbyt wiele na swój temat.
      Logrus pojawił się na mój zew, a ja sięgnąłem w niego i wyciągnąłem ramiona. Pragnienie zadrżało, celem się stało. Płynęło wezwanie jak myśli wołanie, daleko, coraz dalej...
      Strasznie długo wyciągałem logrusowe ramiona. Musieliśmy naprawdę trafić w jakieś pustkowie Cienia...
      Kontakt.
      Nie szarpałem, a raczej wywierałem powolny, stały nacisk. Czułem, jak sunie ku mnie poprzez cienie.
      - Hej, Merle! Wszystko w porządku?
      - Tak - odpowiedziałem, nie wchodząc w szczegóły.
      Bliżej, jeszcze bliżej...
      Jest!
      Zachwiałem się, gdy przybyła zdobycz, ponieważ wpadła na mnie zbyt blisko jednego z końców. Drugi uderzył o ziemię. Przesunąłem się do środka, chwyciłem mocno, podniosłem i ruszyłem z powrotem. Ułożyłem ją na stromym odcinku stoku, kawałek przed miejscem, gdzie zostawiłem Luke'a, i wszedłem szybko. Potem ciągnąłem ją za sobą.
      - Skąd wziąłeś drabinę? - zdziwił się.
      - Znalazłem.
      - To z boku wygląda jak świeża farba.
      - Widocznie ktoś zgubił ją niedawno.
      Opuściłem drabinę do otworu. Kiedy sięgnęła dna, z góry wystawał jeszcze prawie metr. Przesunąłem ją kawałek, żeby poprawić stabilność.
      - Zacznę schodzić pierwszy - powiedziałem. - I będę tuż pod tobą.
      - Znieś najpierw moją laskę i miecz, dobrze?
      - Pewnie.
      Zniosłem. Zanim wyszedłem na górę, Luke chwycił szczeble i rozpoczął zejście.
      - Bodziesz mnie musiał nauczyć tej sztuczki - oświadczył dysząc ciężko.
      - Nie wiem, o co ci chodzi - odpowiedziałem.
      Schodził powoli, odpoczywając na każdym szczeblu. Na dole był spocony i zdyszany. Natychmiast opadł na ziemię i przycisnął dłoń do piersi. Po dłuższej chwili przeczołgał się do tyłu i oparł o ścianę.
      - Dobrze się czujesz? - zapytałem.
      - Będę się czuł. - Kiwnął głową. - Za parę minut. Cios w pierś zawsze odbiera siły.
      - Chcesz koc?
      - Nie, dziękuję.
      - Odpocznij tutaj, a ja sprawdzę w spiżarni, czy ktoś nie dobrał się do zapasów. Przynieść ci coś?
      - Trochę wody.
      Zapasom nic się nie stało, a śpiwór leżał na miejscu. Wróciłem do Luke'a z wodą i kilkoma ironicznymi wspomnieniami tamtych chwil, kiedy on zrobił dla mnie to samo.
      - Dobra wiadomość - powiedziałem. - Wszystkiego jest pod dostatkiem.
      - Nie wypiłeś chyba całego wina? - spytał między jednym łykiem wody a drugim.
      - Nie.
      - To dobrze.
      - Mówiłeś, że posiadasz informację niezwykle istotną dla interesów Amberu - przypomniałem. - Powiesz mi teraz?
      - Jeszcze nie. - Uśmiechnął się.
      - Myślałem, że taka była umowa.
      - Nie słyszałeś wszystkiego. Przerwano nam.
      Potrząsnąłem głową.
      - No dobrze, przerwano nam - zgodziłem się. - Powiedz mi resztę.
      - Muszę stanąć na nogach, żeby zdobyć Twierdzę i uwolnić matkę...
      Przytaknąłem.
      - Dostaniesz tę informację, kiedy już ją uwolnimy.
      - Zaraz! Chwileczkę! Trochę za wiele wymagasz!
      - Nie za wiele wobec tego, czym płacę.
      - Wychodzi na to, że kupuję kota w worku.
      - Tak, chyba tak. Ale przekonasz się, że warto.
      - A jeśli wartość twoich informacji objawi się wtedy, kiedy ja będę jeszcze czekać?
      - Nie, przeliczyłem sobie wszystko. Moja rekonwalescencja potrwa kilka dni czasu Amberu. Nie wierzę, by sprawy skomplikowały się tak szybko.
      - Luke, to mi zaczyna wyglądać na jakiś numer.
      - Bo tak jest - przyznał. - Ale przyniesie korzyści zarówno Amberowi jak mnie.
      - No właśnie. Nie wyobrażam sobie, żebyś zdradził przeciwnikowi coś podobnego.
      Westchnął.
      - To może nawet wystarczyć, żeby mnie odciąć od stryczka.
      - Chcesz odwołać wendetę?
      - Sam jeszcze nie wiem. Ale sporo ostatnio myślałem i gdybym postanowił spróbować tej drogi, miałbym niezłe wejście.
      - A gdybyś postanowił nie próbować, to działasz przeciwko sobie. Zgadza się?
      - Jakoś zdołam to przeżyć. Zadanie będzie trudniejsze, ale wciąż wykonalne.
      - Czy ja wiem? Jeśli ktoś się o tym dowie, a ja nie przedstawię żadnych powodów, dlaczego cię wypuściłem, wpadnę w bagno po uszy.
      - Nikomu nie powiem, jeśli ty nie powiesz.
      - Jest jeszcze Vinta.
      - A ona upiera się, że głównym celem jej życia jest opieka nad tobą. Zresztą, kiedy wrócisz, jej już nie będzie. A raczej będzie prawdziwa Vinta, która właśnie przebudziła się z niespokojnego snu.
      - Skąd możesz wiedzieć?
      - Bo zniknąłeś. Na pewno ruszyła cię szukać.
      - Domyślasz się, kim ona jest naprawdę?
      - Nie, ale kiedyś chętnie pomogę ci zgadywać.
      - Nie teraz?
      - Nie. Teraz muszę się jeszcze przespać. Znowu słabnę.
      -- Więc powtórzmy jeszcze raz naszą umowę. Co zamierzasz robić, w jaki sposób chcesz to załatwić i co obiecujesz?
      Ziewnął.
      - Zostanę tutaj, póki nie wrócę do formy. Skontaktuję się z tobą, kiedy będę gotów do szturmu na Twierdzę. Co mi przypomina, że wciąż masz moje Atuty.
      - Wiem. Mów dalej. Jak planujesz zdobyć Twierdzę?
      - Pracuję nad tym. Zawiadomię cię. Wtedy zresztą możesz nam pomóc albo nie, jak uznasz za stosowne. Chociaż nie przeszkadzałby mi drugi czarodziej do pomocy. Kiedy będziemy w środku, a ona wolna, powiem, co obiecałem, a ty możesz to przekazać w Amberze.
      - A jeśli przegracie? - spytałem.
      Odwrócił wzrok.
      - No cóż, zawsze istnieje taka możliwość - zgodził się po chwili. - Co powiesz na taką propozycję: spiszę wszystko i będę miał ze sobą. Przed atakiem przekażę ci to osobiście albo przez Atut. Wygramy czy przegramy, zostaniesz spłacony.
      Wyciągnął zdrową rękę. Uścisnąłem ją.
      - Zgoda.
      - Więc oddaj mi Atuty, a ja połączę się z tobą, jak tylko będę gotów.
      Zawahałem się. Wreszcie wyjąłem talię, która ostatnio znacznie pogrubiała. Odłożyłem swoje i część jego, a jemu oddałem pozostałe.
      - Co z resztą?
      - Chcę im się przyjrzeć, Luke. Zgoda?
      Wzruszył ramionami.
      - Zawsze mogę zrobić nowe. Ale oddaj mi Atut matki.
      - Trzymaj.
      Wziął kartę.
      - Nie wiem, co planujesz - powiedział. - Ale dam ci dobrą radę: nie zadawaj się z Daltem. Nawet kiedy jest normalny, nie należy do najsympatyczniejszych ludzi, a myślę, że w tej chwili coś z nim jest nie tak. Trzymaj się od niego z daleka.
      Skinąłem głową i wstałem.
      - Idziesz już? - spytał.
      - Tak.
      - Zostaw mi drabinę.
      - Jest twoja.
      - Co powiesz w Amberze?
      - Nic... na razie. Słuchaj, może przyniosę ci tutaj trochę jedzenia? Nie będziesz musiał sam chodzić.
      - Niezły pomysł. I butelkę wina.
      Ruszyłem korytarzem i po chwili wróciłem ze stosem prowiantu. Przyciągnąłem też śpiwór.
      Wszedłem na drabinę i zatrzymałem się.
      - Nie podjąłeś jeszcze decyzji - rzuciłem. - Prawda?
      - Nie bądź taki pewny. - Uśmiechnął się.
      Na górze spojrzałem na wielki głaz, który kiedyś więził mnie w grocie. Niedawno planowałem odpłacić Luke'owi tym samym. Mógłbym wyliczyć czas i wrócić po niego, jak tylko wyzdrowieje. W ten sposób na pewno by nie uciekł. Zrezygnowałem, nie tylko dlatego, że nikt o nim nie wiedział i gdyby coś mi się przytrafiło, Luke byłby trupem. Główną przyczyną było to, że zamknięty nie dosięgnąłby mnie przez Atut, kiedy nadejdzie pora, by ruszać. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem. Schyliłem się jednak, chwyciłem krawędź głazu i pchnąłem go bliżej otworu.
      - Merle! Co ty robisz? - głos z dołu.
      - Szukam robaków na ryby - odpowiedziałem.
      - Przestań! Nie...
      Roześmiałem się i popchnąłem jeszcze kawałek.
      - Merle!
      - Pomyślałem, że wolisz mieć drzwi zamknięte, bo przecież może padać. Ale są za ciężkie. Nic z tego. Nie przejmuj się.
      Odwróciłem się i skoczyłem. Uznałem, że powinno mu pomóc trochę dodatkowej adrenaliny.
Strona główna
Indeks