Zelazny Roger - Krew Amberu - Rozdział 07

Rozdział siódmy



      Zeskoczyłem na ziemię i pobiegłem dalej, do miejsca, gdzie wyczarowałem drabinę. Było osłonięte z kilku stron.
      Wyjąłem jedną z czystych kart. Czas naglił. Kiedy znalazłem ołówek, okazało się, że jest złamany. Sięgnąłem po miecz; miał klingę długości mojego ramienia. Odkryłem dla niej nowe zastosowanie. Po minucie czy dwóch karta leżała przede mną na kamieniu, a ja szkicowałem swój pokój w Arbor; przez moje dłonie płynęła moc Logrusu. Musiałem pracować starannie, przelewając w rysunek odpowiednie wrażenie tamtego miejsca. Wreszcie skończyłem i wyprostowałem się. Atut był jak należy, gotów. Otworzyłem umysł i spoglądałem na swe dzieło, aż stało się rzeczywistością. A potem wszedłem do pokoju. Dokładnie w chwili, kiedy przypomniałem sobie coś, o co powinienem spytać Luke'a. Za późno.
      Za oknem cienie drzew wyciągały się ku wschodowi.
      Najwyraźniej zniknąłem stąd prawie na cały dzień. Rozejrzałem się. Na zasłanym teraz łóżku zauważyłem kawałek papieru, dla ochrony przed podmuchami wiatru przyciśnięty rogiem poduszki. Podniosłem kartkę, zdejmując z niej wcześniej mały niebieski guzik.
      List był po angielsku. Brzmiał:
     
      SCHOWAJ GUZIK BEZPIECZNIE, DOPÓKI NIE BĘDZIESZ GO POTRZEBOWAŁ. NA TWOIM MIEJSCU NIE NOSIŁABYM GO ZBYT CZĘSTO. MAM NADZIEJĘ, ŻE PODJĄŁEŚ SŁUSZNĄ DECYZJĘ. ZAPEWNE WKRÓTCE SIĘ PRZEKONAM. DO ZOBACZENIA.
      Podpisu nie było.
      W bezpiecznym miejscu czy nie, nie mogłem przecież zostawić go tutaj. Zawinąłem więc guzik w list i wsadziłem do kieszeni. Potem wyjąłem z szafy płaszcz i przewiesiłem sobie przez ramię.
      Wyszedłem na korytarz. Zamek był wyłamany, więc zostawiłem drzwi szeroko otwarte. Nasłuchiwałem uważnie, nie usłyszałem jednak żadnych głosów, żadnych szmerów.
      Dotarłem do schodów i ruszyłem w dół. Zauważyłem ją w ostatniej chwili, tak nieruchomo siedziała przy oknie z prawej strony. Obok, na małym stoliczku, stała taca z chlebem i serem, kielich i butelka wina.
      - Merlin! - zawołała, unosząc się w fotelu. - Służba powiedziała mi, że tu byłeś, ale nie mogłam cię znaleźć.
      - Odwołano mnie - wyjaśniłem. Zszedłem z ostatniego stopnia i zbliżyłem się do niej. - Jak się czujesz?
      - Skąd... co o mnie wiesz? - spytała.
      - Prawdopodobnie nie pamiętasz niczego, co miało miejsce w ciągu ostatnich kilku dni - wyjaśniłem.
      - Masz rację - przyznała. - Może usiądziesz?
      Skinęła w stronę pustego fotela naprzeciw niej.
      - Częstuj się. - Wskazała tacę. - Pozwól, że naleję ci wina.
      - Dziękuję - odparłem. Zauważyłem, że pije białe.
      Wstała, podeszła do szafki i wyjęła drugi kielich. Wróciła, nalała zdrową porcję Sików Bayle'a i postawiła przede mną. Pomyślałem, że może dobre wino trzymają dla siebie.
      - Czy możesz jakoś wytłumaczyć ten zanik pamięci? - zapytała. - Byłam w Amberze, a następna rzecz, jaką pamiętam, to że zbudziłam się tutaj i minęło kilka dni.
      - Tak - przyznałem, częstując się krakersem z kawałkiem sera. - Kiedy mniej więcej stałaś się znowu sobą?
      - Dziś rano.
      - Nie ma powodów do zmartwień. Teraz już nie. Objawy nie powinny się powtórzyć.
      - Ale co to było?
      - Po prostu coś, co się tu działo. - Skosztowałem wina.
      - Bardziej przypomina to czary niż grypę.
      - Może była w tym odrobina czarów - potwierdziłem. - Nigdy nie wiadomo, co może tu przywiać z Cienia. Ale prawie wszyscy, którzy na to zapadli, czują się teraz doskonale.
      Zmarszczyła czoło.
      - To dziwne...
      Zjadłem jeszcze parę krakersów i łyknąłem wina. Rzeczywiście, to lepsze trzymali dla siebie.
      - Nie ma absolutnie żadnych powodów do niepokoju - powtórzyłem.
      - Wierzę ci. - Z uśmiechem skinęła głową. - A co właściwie tu robisż?
      - Zatrzymałem się na chwilę. Wracam do Amberu... skądinąd. Co mi przypomina: czy mógłbym pożyczyć konia?
      - Naturalnie. Kiedy chcesz odjechać?
      - Jak tylko dostanę konia.
      Wstała.
      - Nie zdawałam sobie sprawy, że się spieszysz. Zaprowadzę cię do stajni.
      - Dzięki.
      Po drodze złapałem jeszcze dwa krakersy z serem i wypiłem resztę wina. Zastanawiałem się, gdzie teraz dryfuje błękitna mgiełka.
      Wybrałem dobrego konia; powiedziała, że mogę go odprowadzić do ich stajni w Amberze. Osiodłałem go i założyłem uprząż. Był szary i miał na imię Smuga. Potem zarzuciłem płaszcz i ścisnąłem dłonie Vinty.
      - Dziękuję za gościnność. Nawet jeśli jej nie pamiętasz.
      - Nie żegnaj się jeszeze. Przejedź dookoła, do kuchennych drzwi przy patio. Dam ci manierkę i jakiś prowiant na drogę. Nie mieliśmy chyba szalonego romansu, o którym teraz zapomniałam?
      - Dżentelmen nie mówi o takich rzeczach.
      Roześmiała się i klepnęła mnie w ramię.
      - Odwiedź mnie kiedyś, kiedy będę w Amberze. Odświeżysz moje wspomnienia.
      Chwyciłem juki, worek owsa dla Smugi i długi powróz.
      Potem wyprowadziłem konia na zewnątrz. Vinta pobiegła do domu. Wskoczyłem na siodło i ruszyłem wolno za nią. Kilka psów odprowadzało mnie w podskokach. Dłuższą drogą okrążyłem rezydencję, a w pobliżu kuchni ściągnąłem wodze i zeskoczyłem na ziemię. Spoglądałem na patio, żałując, że nie mam takiego samego. Mógłbym siadywać tam rankami i popijać kawę. A może chodziło o towarzystwo?
      Po chwili otworzyły się drzwi. Vinta wręczyła mi zawiniątko i manierkę.
      - Daj znać mojemu ojcu, że wrócę za kilka dni - poprosiła, kiedy przytraczałem prowiant. - Powiedz, że wyjechałam na wieś, bo nie czułam się najlepiej, ale teraz już wszystko w porządku.
      - Z przyjenmością - obiecałem.
      - Właściwie nie wiem, po co się tu zjawiłeś. Ale jeśli ma to związek z polityką albo intrygami, wolę nie wiedzieć.
      - Dobrze.
      - Jeśli służący zaniósł śniadanie wysokiemu, rudowłosemu mężczyźnie, który wyglądał na poważnie rannego, to pewnie lepiej o tym zapomnieć?
      - Raczej tak.
      - Będzie więc zapomniane. Ale chciałabym poznać tę historię.
      - Ja też - odparłem. - Zobaczymy, co da się zrobić.
      - No to szczęśliwej podróży.
      - Dzięki. Postaram się, żeby była szczęśliwa.
      Ścisnąłem jej rękę, odwróciłem się, wskoczyłem na konia.
      - Na razie.
      - Do zobaczenia w Amberze - odpowiedziała.
      Ruszyłem dalej wokół domu, aż znów znalazłem się przy stajni. Minąłem ją i wjechałem na szlak, znany mi z naszej wycieczki i biegnący we właściwym kierunku. Za plecami zawył pies, a po chwili przyłączył się drugi. Od południa wiał lekki wiatr, niosący jesienne liście. Chciałem być już na drodze, daleko stąd i sam. Cenię samotność, ponieważ wtedy najlepiej mi się myśli, a wiele spraw miałem do przemyślenia.
      Jechałem na północ. Mniej więcej po dziesięciu minutach trafłem na polną drogę, którą przecinaliśmy wczoraj. Tym razem skręciłem na zachód i dotarłem do skrzyżowania ze znakiem wskazującym, że Amber leży na wprost. Ruszyłem.
      W żółtej ziemi odcisnęły się koleiny wielu kół. Mijałem wzniesienia i dolinki, ugory i pola otoczone niskimi kamiennymi murkami, kilka drzew po obu stronach traktu.
      Daleko w przodzie widziałem surowe szczyty gór, wznoszące się nad coraz bliższym lasem. Jechałem swobodnym kłusem, wracając myślami do wydarzeń ostatnich dni. Bez wątpienia miałem gdzieś zaciętego wroga. Luke zapewnił mnie, że to już nie on, i muszę przyznać, że był przekonujący. Nie musiał przychodzić po pomoc do mnie, co zauważył on sam i Vinta. Sam znalazłby drogę do błękitnej groty albo jakiegoś innego sanktuarium. A ta sprawa z pomocą w uwolnieniu Jasry z pewnością mogła poczekać. Moim zdaniem Luke próbował pogodzić się ze mną jak najszybciej, ponieważ byłem jego jedynym kontaktem z dworem Amberu, a los chyba przestał mu sprzyjać. Miałem przeczucie, że chciałby formalnie określić swoją sytuację w Amberze; wspomniał o informacji, którą obiecał przekazać jako znak dobrej woli, a jednocześnie argument w przetargu. Nie wiem, czy byłem niezbędny dla realizacji planów uwolnienia Jasry. Znał przecież Twierdzę na wylot, był swego rodzaju czarodziejem i miał grupę najemników, których mógł przetransportować z cienia-Ziemi. Ta jego amunicja powinna działać nie gorzej niż w Amberze. A niezależnie od tego, mógł przecież od razu przeatutować grupę szturmową na miejsce. Nie musiał nawet wygrywać bitwy; wystarczyło przeskoczyć do środka, złapać Jasrę i zniknąć. Nie, naprawdę nie sądziłem, by konieczny był mój udział w tej operacji. Przypuszczam, że zarzucił na mnie wędkę w nadziei, że kiedy atmosfera się oczyści, rozważymy spokojnie, co ma i czego chce, i złożymy mu jakąś ofertę.
      Miałem też wrażenie, że teraz, kiedy Caine zginął i honor rodu został zaspokojony, Luke byłby skłonny odwołać swoją wendetę. A wtedy Jasra stałaby się kulą u nogi. Nie wiedziałem, jak bardzo jest od niej zależny, przyszło mi jednak do głowy, że ta tajemnicza wiadomość może dotyczyć właśnie metod unieszkodliwienia Jasry.
      Gdyby przekazał nam ją dyskretnie i tak, by wydawało się, że sami na to wpadliśmy, zachowałby twarz wobec matki i zagwarantował sobie pokój z nami. Kuszący pomysł. Musiałem tyłko znaleźć sposób, by przedstawić go na dworze, nie narażając się przy tym na zarzut, że uwolnienie Luke'a było zdradą. A zatem wykazać, że zyski warte są ryzyka.
      Drzewa przy drodze rosły gęściej, a sam las zbliżył się wyrażnie. Przejechałem drewnianym mostkiem nad czystym potokiem, a cichy plusk towarzyszył mi jeszcze przez długi czas. Po lewej stronie widziałem brunatne pola i odległe zabudowania, po prawej wóz z pękniętą osią...
      A jeśli źle odczytałem intencje Luke'a? Czy mogłem przycisnąć go jakoś i sprawić, by te interpretacje okazały się jednak słuszne? Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Nie byłem nim zachwycony, ale rozważyłem mimo wszystko. Wiązał się z ryzykiem i szybkością. Miał przy tym pewne zalety. Analizowałem go przez chwilę, po czym wróciłem do wyjściowych rozważań.
      Gdzieś tam był nieprzyjaciel. Jeśli to nie Luke, to kto? Oczywistym kandydatem wydawała się Jasra. Bardzo wyraźnie określiła swoje uczucia wobec mnie przy obu okazjach, gdy się spotkaliśmy. Mogła też wysłać tych zbójów, którzy zaatakowali mnie w Alei Śmierci. W takim przypadku, skoro Jasra jest teraz więźniem w Twierdzy, nic mi już chyba nie grozi. Chyba że wysłała jeszcze kilku, zanim dostała się w niewołę. Ale to chyba przesada. Po co marnować na mnie tylu ludzi? Jeśli szukała zemsty, byłem tylko niewiele znaczącą figurą w jej planach. A tym, którzy mnie napadli, mało brakowało do wykonania zadania.
      A jeśli to nie Jasra? W takim razie wciąż byłem w niebezpieczeństwie. Czarownik w niebieskiej masce - zakładałem, że to Sharu Garrul - wysłai za mną tornado, co było wstępem o wiele mniej przyjaznym od kwiatów, które nadeszły później. Te z kolei dowodziły, że on właśnie krył się za tą dziwną rozmową w mieszkaniu Flory w San Francisco. Wtedy sam zainicjował kontakt, co oznaczało, że ma wobec mnie jakieś plany. Co takiego powiedział? Że w przyszłości nasze cele mogą być sprzeczne. Interesujące, zwłaszcza w retrospekcji. Ponieważ dostrzegałem teraz możliwość, że tak właśnie się stanie.
      Ale czy to naprawdę Sharu Garrul nasłał na mnie morderców? Coś tu się nie zgadzało, chociaż musiał wiedzieć - dowodził tego niebieski guzik w mojej kieszeni - o mocy błękitnego kamienia, który ich do mnie doprowadził. Przede wszystkim nasze cele nie znalazły się jeszcze w sprzeczności. Po drugie, styl chyba nie był odpowiedni dla tajemniczego, rzucającego kwiaty władcy żywiołów. Mogłem się mylić, naturalnie, ale od kogoś takiego oczekiwałem raczej jakiegoś pojedynku na czary. Pola ustąpiły miejsca dzikim ugorom - zbliżałem się do granicy lasu. Zwiastun zmierzchu wkroczył już pod zielone liście jego dziedziny. Jednak ten las nie przypominał starej, gęstej puszczy, jak Arden. Z daleka dostrzegałem liczne przerwy w dachu gałęzi. Droga wciąż była szeroka i dobrze utrzymana. Wjeżdżając w cienisty chłód, mocniej otuliłem się płaszczem. Zapowiadała się przyjemna wycieczka - jeśli nadal tak to będzie wyglądać. Nie spieszyłem się. Zbyt wiele miałem problemów i musiałem pomyśleć...
      Gdybym tyłko potrafił dowiedzieć się czegoś więcej od tej niezwykłej, bezimiennej istoty, która ostatnio panowała nad Vintą Bayle. Wciąż nie miałem pojęcia, jaka jest jej prawdziwa natura. Tak, "jej". Wyczuwałem jakoś, że jest to istota raczej żeńska niż męska, chociaż kierowała też George'em Hansenem i Danem Martinezem.
      Może powodem był fakt, że kochałem się z Meg Devlin. Trudno powiedzieć. Ale dość długo znałem Gail, a Pani z Jeziora wydawała się prawdziwą panią...
      Dosyć. Wybrałem zaimek. W grę wchodziły ważniejsze sprawy. Na przykład, dlaczego wszędzie mnie śledziła, upierając się przy tym, że chce mnie chronić? Nie miałem nic przeciwko temu, ale wolałbym poznać jej motywy.
      Była jednak kwestia o wiele bardziej istotna. To w końcu jej sprawa, że chce mnie chronić. Problem w tym, przed czym jej zdaniem potrzebowałem ochrony. Musiała myśleć o jakimś bardzo konkretnym zagrożeniu, a nie napomknęła nawet, o co może chodzić. Czy więc to był nieprzyjaciel? Prawdziwy nieprzyjaciel? Przeciwnik Vinty?
      Spróbowałem przypomnieć sobie wszystko, co o niej wiedziałem albo się domyśliłem.
      Jest niezwykłą istotą, która czasem przyjmuje postać niebieskiej mgiełki. Potrafi podążać za mną przez Cień. Jej moc pozwala na opanowanie ludzkiego ciała i całkowite stłumienie naturalnej jaźni. Przez wiele lat przebywała w moim otoczeniu, a ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jej pierwszą inkarnacją, o jakiej wiem, była Gail, dawna dziewezyna Luke'a.
      Czemu Gail? Jeśli chroniła mnie, to dlaczego chodziła z Lukiem? Daczego nie została którąś z moich dziewczyn? Czemu nie Julią? Ale nie. Wybrała Gail. Czy dlatego, że to Luke stanowił zagrożenie i wolała obserwować go z bliska? Ale przecież nie przeszkodziła mu w zamachach na moje życie. A potem Jasrze. Wiedziała przecież, sama przyznała, że to Jasra dokonywała następnych. Dktczego po prostu nie usunęła obojga?
      Mogła opanować ciało Luke'a, wejść przed rozpędzony samochód, wyfrunąć ze zwłok, a potem zrobić to samo z Jasrą. Nie bała się śmierci nosiciela. Dwa razy widziałem, jak to robi.
      Chyba że skądś wiedziała, że wszystkie zamachy na mnie się nie powiodą. Czy mogła interweniować w wypadku paczki z bombą? Czy miała coś wspólnego z moimi przeczuciami tamtego ranka otwartych palników? I przy innych okazjach? Mimo wszystko, łatwiej chyba byłoby dotrzeć do samego źródła i usunąć je. Wiedziałem, że nie ma oporów przed zabijaniem. Kazała zabić ostatniego z napastników w Alei Śmierci.
      Dlaczego więc?
      Przychodziły mi na myśl dwa wyjaśnienia. Jedno, że naprawdę polubiła Luke'a i szukała sposobów, by unieszkodliwić go nie zabijając. Zaraz jednak przypomniałem sobie ją we wcieleniu Martineza i teoria upadła. Przecież strzelała tamtej nocy w Santa Fe. No dobrze. Istniała też inna możliwość: to nie Luke był głównym zagrożeniem, a ona lubiła go i pozwoliła żyć, kiedy przerwał te zabawy z trzydziestymi kwietnia, a nasze stosunki znowu się poprawiły. W Nowym Meksyku nastąpiło coś, co skłoniło ją do zmiany zdania. Nie miałem pojęcia, co to było. Potem jechała za mną do Nowego Jorku i wcieliła się po kolei w George'a Hansena i Meg Devlin. Luke zniknął wtedy z horyzontu; nie pojawił się aż od incydentu na wycieczce. Nie zagrażał mi, lecz ona wciąż podejmowała gorączkowe próby nawiązania ze mną kontaktu. Czy nadciągało prawdziwe niebezpieczeństwo?
      Myślałem intensywnie, ale wciąż nie miałem pojęcia, na czym mogłoby polegać. Czyżby moje domysły biegły fałszywym tropem? Z pewnością nie była wszechwiedząca. Sprowadziła mnie do Arbor, żeby uzyskać informacje, nie tylko aby usunąć mnie ze sceny napadu. A pewne jej pytania były nie mniej intrygujące niż niektóre odpowiedzi.
      Mój umysł wykonał salto w tył. Jak brzmiało jej pierwsze pytanie?
      Wylądowałem zwinnie na stopach myśli: u Billa Rotha słyszałem to pytanie kilkakrotnie. Jako George Hansen postawiła je niby przypadkiem, a ja skłamałem. Postawiła je jako głos w słuchawce telefonu, a ja odmówiłem odpowiedzi. Jako Meg Devlin, w łóżku, skłoniła mnie w końcu do szczerego wyznania: jak ma na imię moja matka. Kiedy powiedziałem, że Dara, zaczęła w końcu mówić. Ostrzegła mnie przed Lukiem. Skłonna była chyba powiedzieć coś więcej, lecz przybycie męża prawdziwej Meg przerwało nam rozmowę.
      O czym mogło to świadczyć? Dowodziło, że pochodzę z Dworców Chaosu, o których ani razu nie wspomniała. A jednak to musiało być ważne.
      Miałem wrażenie, że znam już odpowiedź, ale nie uświadomię jej sobie, póki nie sformułuję właściwego pytania.
      Dość o tym. To ślepy zaułek. Nic nie umiałem wywnioskować z faktu, że ona wie o moich związkach z Dworcami. Oczywiście wiedziała też o moich związkach z Amberem, i też nie miałem pojęcia, jak wkomponować to w układ wydarzeń. Na razie musiałem porzucić tę kwestię, by wrócić do niej przy innej okazji. Miałem wiele innych problemów. A przynajmniej wiele nowych pytań, które zadam jej przy następnym spotkaniu. Byłem pewien, że się jeszcze spotkamy.
      A potem przyszło mi do głowy coś innego. Jeśli w ogóle mnie chroniła, musiała to robić bardzo dyskretnie. Udzieliła wielu informacji, zapewne prawdziwych, ale nie miałem żadnej możliwości ich sprawdzenia. Poczynając od tych telefonów i obserwowania mnie w Nowym Jorku, aż po zabicie jedynego potencjalnego źródła informacji w Alei Śmierci, sprawiała raczej kłopoty niż pomagała. Możliwe, że pojawi się znowu i wyskoczy z tą swoją pomocą w najmniej odpowiednim momencie.
      Zamiast więc przygotowywać się do dyskusji z Randomem, przez następną godzinę dumałem nad naturą istoty, która potrafi wstąpić w ciało i opanować umysł dowolnej osoby. O ile wiem, można tego dokonać jedynie pewną skończoną ilością sposobów. Dzięki temu szybko ograniczyłem pole poszukiwań. Przypomniałem sobie, co o niej wiem, i wykorzystałem pewne techniczne sztuczki, jakich nauczył mnie wujek. Kiedy uznałem, że rozpracowałem problem, wróciłem do początku i zadumałem się nad siłami, które były w to zaangażowane.
      Od sił przeszedłem do harmonicznych wibracji ich aspektów. Użycie czystej mocy, choć robi wrażenie, jest marnotrawstwem, w dodatku bardzo męczącym dla wykonawcy. Nie wspomnę nawet, że to estetyczne barbarzyństwo. Lepiej przygotować się zawczasu.
      Ułożyłem mówione znaki i zredagowałem z nich zaklęcie. Suhuy potrafiłby pewnie zrobić to krócej, ale w tych sprawach działa prawo malejących zysków; moje zaklęcie powinno wystarczyć, jeśli nie pomyliłem się w kwestiach zasadniczych. Złożyłem je i zestawiłem. Było dość długie - za długie, by je recytować w pośpiechu. Przestudiowałem zaklęcie dokładnie i dostrzegłem trzy punkty zaczepienia, które powinny je utrzymać. Choć lepsze byłyby cztery.
      Przywołałem Logrus i wsunąłem język w jego ruchomy wzorzec. Potem wypowiedziałem zaklęcie, powoli i wyraźnie, opuszczając tylko cztery wybrane, kluczowe słowa. Las wokół zamarł w absolutnej ciszy i tylko mój głos dźwięczał donośnie. Czar zawisł przede mną jak okaleczony motyl dźwięku i koloru, pochwycony w synestetycznej sieci mojej osobistej wizji Logrusu. Pojawi się znowu, gdy go przywołam, i zostanie uwolniony, gdy wypowiem cztery opuszczone słowa.
      Odesłałem wizję i poczułem, jak rozluźnia mi się język. Teraz nie tylko ona była zdolna do kłopotliwych niespodzianek.
      Przystanąłem, by łyknąć wody. Niebo pociemniało i znowu zabrzmiały odgłosy lasu. Zastanawiałem się, czy nadeszły jakieś wieści od Fiony albo Bleysa, i jak radzi sobie w mieście Bill. Słuchałem szumu gałęzi. I nagle odniosłem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje... nic zimne wejrzenie Atutu, ale uczucie, że jakaś para oczu wbija we mnie wzrok. Zadrżałem. To przez te myśli o nieprzyjaciołach.
      Poluzowałem miecz i jechałem dalej. Noc była jeszcze młoda i więcej mil przede mną niż za plecami. Jechałem poprzez zmierzch. Byłem ostrożny, ale nie widziałem ani nie słyszałem niczego podejrzanego. Czy pomyliłem się co do Jasry, Sharu Garrula, a nawet Luke'a? Czy ścigała mnie już banda morderców? Co jakiś czas ściągałem wodze i nasłuchiwałem. Nie usłyszałem niczego, co można by uznać za odgłos pogoni. Wyraźnie czułem w kieszeni niebieski guzik. Czy był latarnią morską dla posłania jakiegoś złowrogiego maga? Nie chciałem się go pozbywać, gdyż przewidywałem dla niego liczne zastosowania. Poza tym, jeśli już mnie dostroił - a prawdopodobnie tak - nic by mi nie przyszło z wyrzucenia go teraz. Ukryję go raczej wjakimś bezpiecznym miejscu, a potem spróbuję wygasić jego wibracje. Do tej pory nie warto było podejmować żadnych działań.
      Niebo ciemniało stopniowo i, z pewnym wahaniem, postanowiło się pokazać kilka gwiazd. Smuga i ja zwolniliśmy jeszcze bardziej, lecz droga była równa, a jej wyraźnie widoczna jasna powierzchnia nie stwarzała zagrożeń. Z prawej strony rozległo się wołanie sowy i po chwili dostrzegłem ciemną sylwetkę szybującą niezbyt wysoko między drzewami. Nocna jazda byłaby przyjemna, gdybym nie wymyślał własnych upiorów i nie straszył się nimi. Uwielbiam zapach jesieni i lasu; postanowiłem spalić później w ognisku trochę liści - dla tego nieporównanego z żadnym innym aromatu.
      Powietrze było chłodne i czyste. Stukot kopyt, nasze oddechy i wiatr były chyba jedynymi odgłosami, póki chwilę później nie spłoszyliśmy jelenia; długo jeszcze słyszeliśmy cichnący tętent jego racic. Przejechaliśmy przez niewielki, lecz solidny drewniany mostek, ale żaden troll nie pobierał myta. Droga pięła się w górę, a my podążaliśmy wraz z nią, powoli, ale systematycznie docierając do coraz wyżej położonych terenów. Przez splątane gałęzie widziałem liczne gwiazdy, nie dostrzegłem jednak nawet chmurki. Drzewa liściaste były coraz bardziej nagie i coraz częściej trafiały się iglaste. Silniej dmuchał wiatr.
      Zatrzymywałem się teraz częściej, by Smuga mógł odpocząć, by posłuchać, przegryźć coś z zapasów. Postanowiłem nie rozbijać biwaku przynajmniej do wschodu księżyca - jego czas próbowałem odgadnąć na podstawie wspomnień zeszłej nocy, kiedy księżyc pojawił się zaraz po tym, jak opuściłem Amber. Jeśli dotrę odpowiednio daleko, pozostała na jutrzejszy ranek część drogi będzie całkiem prosta.
      Frakir raz tylko ścisnęła mi lekko nadgarstek. Ale, do licha, takie rzeczy zdarzały się nawet na ulicy, kiedy zajechałem komuś drogę. Może akurat przebiegał głodny lis, zobaczył mnie i zapragnął być niedźwiedziem. Mimo wszystko zatrzymałem się wtedy tam dłużej, niż zamierzałem; szykowałem się na atak i usiłowałem nie sprawiać takiego wrażenia.
      Ale nic się nie stało, a Frakir nie powtórzyła ostrzeżenia, więc po chwili ruszyłem dalej. Wróciłem do idei przyciśnięcia trochę Luke'a, a przy okazji Jasry. Nie był to jeszcze plan, ponieważ brakowało wszystkich właściwie szczegółów. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wydawał się zwariowany. Przede wszystkim jednak był niezwykle kuszący i potencjalnie rozwiązywał wiele problemów. Zastanawiałem się, czemu nigdy nie stworzyłem Atutu Billa Rotha. Poczułem nagle, że powinienem pogadać z dobrym adwokatem. Może przed zakończeniem sprawy przyda mi się ktoś, kto przemówi w moim imieniu. Trochę za ciemno, by próbować rysunku... Zresztą na razie nie ma potrzeby. Chciałem z nim tylko porozmawiać, przekazać najnowsze wieści, poznać zdanie kogoś, kto nie jest bezpośrednio zaangażowany.
      Przez następną godzinę Frakir nie próbowała mnie przed niczym ostrzegać. Rozpoczęliśmy łagodny zjazd, wkrótce docierając do bardziej osłoniętych terenów, gdzie unosił się ciężki aromat sosen. Myślałem... o czarownikach i kwiatach, o Ghostwheelu i jego kłopotach, o imieniu tej istoty, która ostatnio panowała nad Vintą. Miałem też do przemyślenia inne sprawy, a niektóre sięgały bardzo daleko wstecz.
      Wiele przystanków później, kiedy cienka strużka księżycowego blasku sączyła się za mną przez gałęzie, postanowiłem przerwać jazdę i poszukać miejsca na nocleg. W najbliższym strumieniu pozwoliłem Smudze napić się wody. Mniej więcej kwadrans później dostrzegłem obiecującą łąkę po prawej stronie. Zjechałem więc z drogi i ruszyłem w tamtym kierunku.
      Okazało się, że miejsce nie jest tak wygodne, jak myślałem. Pojechałem więc dalej w las, aż natrafiłem na odpowiednią polankę. Zeskoczyłem na ziemię, rozsiodłałem i uwiązałem Smugę, wytarłem go derką i dałem coś do jedzenia. Mieczem oczyściłem kawałek ziemi, pośrodku wykopałem dół i przygotowałem ognisko. Byłem rozleniwiony, więc rozpaliłem je zaklęciem. Wspominając niedawne refleksje, dorzuciłem kilka garści liści.
      Siadłem na płaszczu, oparty plecami o pień niezbyt dużego drzewa, zjadłem kanapkę z serem, popiłem wodą i spróbowałem wzbudzić w sobie dość zapału, by zdjąć buty. Miecz położyłem obok na ziemi. Mięśnie rozluźniały się z wolna. Zapach ogniska budził nostalgię.
      Wzniosłem toast kolejną kanapką.
      Siedziałem tak i przez pewien czas nie myślałem o niczym. Stopniowo, ledwie wyczuwalnymi etapami, ogarniało mnie to delikatne spowolnienie, które budzi w mięśniach zmęczenie. Przed snem powinienem nazbierać drewna... Chociaż właściwie go nie potrzebowałem. Nie było aż tak zimno. Ogień służył mi głównie do towarzystwa.
      A jednak... wstałem niechętnie i wszedłem w las. Kiedy już się ruszyłem, dokładnie i powoli zbadałem okolicę. Chociaż, szczerze mówiąc, wstałem głównie dlatego, że chciałem sobie ulżyć. Przerwałem obchód, kiedy wydało mi się, że na północnym wschodzie dostrzegam w dali migoczące światełko. Czyjeś ognisko? Blask księżyca na wodzie? Pochodnia? Widziałem je tylko przez moment, a potem nie umiałem odszukać, choć rozglądałem się, cofnąłem o kilka kroków, a nawet przeszedłem kawałek w tamtą stronę.
      Nie miałem jednak ochoty ścigać jakiegoś błędnego ognika i spędzić nocy na bieganiu po krzakach. Sprawdziłem różne drogi podejścia do obozowiska. Małe ognisko nawet z bliska było prawie niewidoczne. Okrążyłem polankę, wróciłem i rozciągnąłem się znowu.
      Ogień przygasał i postanowiłem, że pozwolę mu wypalić się do końca. Okryty płaszczem, nasłuchiwałem odgłosów wiatru.
      Zasnąłem szybko. Nie wiem, jak długo spałem. Nie zapamiętałem żadnych snów.
      Obudziło mnie gorączkowe pulsowanie Frakir. Odrobinę uchyliłem powieki i przewróciłem się, jakby przez sen, tak by prawa dłoń upadła możliwie blisko rękojeści miecza. Oddychałem powoli i równo. Słyszałem i czułem, że wiatr się wzmógł; rozdmuchał głownie i ognisko zapaliło się znowu. Jednak przed sobą nie zauważyłem nikogo. Wytężyłem słuch, ale prócz szumu wiatru i trzasków ognia nie usłyszałem niczego.
      Nie wydawało się rozsądnym wyjściem, by skoczyć na równe nogi i stanąć w pozycji obronnej. Nie wiedziałem przecież, z której strony nadchodzi niebezpieczeństwo. Byłbym łatwym cełem. Z drugiej strony, specjalnie rzuciłem płaszcz w takim miejscu, że miałem za plecami wielką, nisko rozgałęzioną sosnę. Bardzo trudno byłoby komuś zajść mnie od tyłu, nie wspominając już o zachowaniu ciszy. Nie sądzę, by stamtąd groził mi atak. Lekko przesunąłem głowę, by spojrzeć na Smugę. Zachowywał się niespokojnie. Frakir nie przerywała swej ostrzegawczzj działalności, aż nakazałem jej spokój. Smuga strzygł uszami i potrząsał głową, rozdymając nozdrza. Przyjrzałem się dokładniej: jego uwagę przyciągało chyba coś po mojej prawej stronie. Zaczął cofać się przez obóz, wlokąc za sobą długi postronek.
      Wtedy usłyszałem dźwięk głośniejszy od kroków Smugi. Coś się zbliżało z prawej strony. Przez chwilę trwała cisza, potem usłyszałem go znowu. To nie były kroki; to raczej ciało zaczepiające o gałąź, która zaprotestowała słabo.
      Wyobraziłem sobie drzewa i krzaki po tamtej stronie i uznałem, że pozwolę temu tajemniczemu czemuś podejść bliżej. Odrzuciłem myśl, by wezwać Logrus i przygotować magiczny atak. Potrzebowałbym na to więcej czasu, niż moim zdaniem pozostało. Zresztą, sądząc po zachowaniu Smugi i po tym, co usłyszałem, nadchodził tylko jeden napastnik. Postanowiłem jednak przy najbliższej okazji przygotować porządny zapas zaklęć, zarówno ofensywnych, jak i obronnych, podobnych do tych, w które uzbroiłem się przeciwko chroniącej mnie istocie. Problem w tym, że trzeba kilku dni w samotności, by dopracować je w sensownym zakresie, ustawić i przećwiczyć tak, by potem rzucać błyskawicznie. W dodatku po mniej więcej tygodniu zaklęcia zdradzają tendencję do rozkładu. Czasem wytrzymują dłużej, czasem krócej, zależnie od ilości włożonej w nie energii oraz magicznego klimatu konkretnego cienia, w którym przychodzi działać. Rzecz niewarta zachodu, jeśli nie ma pewności, że będą potrzebne w konkretnym czasie. Z drugiej strony dobry czarodziej powinien zawsze mieć pod ręką jedno zaklęcie ataku, jedno obrony i jedno ucieczki. Ja jednak jestem trochę leniwy i nie lubię kłopotów, w dodatku do niedawna nie widziałem potrzeby takich przygotowań. A od niedawna nie miałem czasu, żeby się tym zająć.
      Gdybym zatem wezwał teraz Logrus i ustawił się w jego zasięgu, mógłbym co najwyżej ciskać gromy czystej energii - co jest niezwykle wyczerpujące.
      Niech podejdzie bliżej, to wystarczy. Wtedy napotka zimną stal i duszący powróz.
      Czułem, jak się zbliża, słyszałem delikatne drżenie sosnowych igieł. Jeszcze parę metrów, mój wrogu... Podejdź. Tylko tego mi trzeba. Podejdź blisko...
      Zatrzymał się. Słyszałem jego równy, cichy oddech.
      Wreszcie...
      - Z pewnością wiesz już o mnie, Magu - nadpłynął szept. - Wszyscy bowiem mamy swoje drobne sztuczki, a ja znam źródło twoich.
      - Kim jesteś? - spytałem. Chwyciłem rękojeść miecza, poderwałem się i przykucnąłem wpatrzony w ciemność. Ostrze zakreśliło niewielki krąg.
      - Jestem nieprzyjacielem - brzmiała odpowiedź. - Tym, o którym myślałeś, że nigdy się nie zjawi.



Strona główna     Indeks