Zelazny Roger - Krew Amberu - Rozdział 02

Rozdział drugi



      Przez chwilę odpoczywałem przy wejściu do groty. Bolało mnie lewe ramię, dokuczała też prawa noga. Gdybym opanował ten ból przed retransformacją, po przebudowie anatomii zniknąłby pewnie bez śladu. Jednak byłbym potem solidnie zmęczony. Sam proces pochłania sporo energii, a dwie szybkie przemiany mają obezwładniający efekt, zwłaszcza teraz, po bójce z Mieszkańcem.
      Dlatego czekałem w jaskini, do której doprowadził mnie w końcu perłowy tunel, i obserwowałem okolicę.
      Daleko w dole, po lewej stronie, leżał jasnoniebieski i mocno wzburzony obszar wodny. Białe grzywacze fal ginęły w samobójczych atakach na szare skały wybrzeża. Wicher porywał kropelki wody, a wśród mgieł wisiała tęcza. Przede mną i poniżej rozciągały się prawie dwa kilometry nierównej, spękanej i dymiącej ziemi, od czasu do czasu wstrząsanej głębokim drżeniem. Dalej wyrastały wysokie mury zadziwiająco potężnej i złożonej budowli, którą natychmiast ochrzciłem Gormenghastem. Była to mieszanina stylów architektonicznych, gorsza nawet od pałacu w Amberze i ponura jak całe piekło. Była też oblegana.
      Widziałem sporo żołnierzy pod murami, większość na odległym, nie spalonym obszarze zwyczajnej ziemi z odrobiną roślinności. Trawa była tam jednak zdeptana, a wiele drzew połamanych. Oblegający mieli drabiny i taran, lecz w tej chwili taran stał bezczynnie, a drabiny leżały na ziemi. Coś, co wyglądało na położoną pod murami wioskę, płonęło w kłębach czarnego dymu. Zauważyłem nieruchome postacie, prawdopodobnie zabitych w walce.
      Sięgając wzrokiem bardziej jeszcze w prawo, poza cytadelę, trafiłem na obszar oślepiającej bieli. Wyglądał na wysunięty skraj masywnego lodowca. Wiatr podrywał chmury śniegu i lodowych kryształków, podobne do morskich mgieł po lewej.
      Wiatr był tu chyba stałym wędrowcem. Z wysoka słyszałem jego wycie. Kiedy wreszcie wyszedłem na zewnątrz i popatrzyłem w górę, przekonałem się, że jestem załedwie w połowie zbocza kamiennego wzgórza - albo niskiej góry, zależy jak na to patrzeć - a wśród poszarpanych skał jeszcze głośniej rozlega się jękliwa nuta wichru. Usłyszałem też głuchy stuk za plecami, a kiedy się obejrzałem, nie znalazłem już otworu jaskini. Gdy wyszedłem i moja podróż od ognistych drzwi dobiegła końca, czar najwyraźniej zaskoczył i natychmiast zamknął drogę. Mógłbym pewnie odszukać na stromym stoku zarys wyjścia, jednak chwilowo mi na tym nie zależało.
      Usypałem w tym miejscu niewielki stos kamieni, po czym rozejrzałem się znowu, badając szczegóły.
      Wąska ścieżka skręcała po prawej stronie i znikała między wysokimi głazami. Ruszyłem w tamtym kierunku. Wyczułem dym. Trudno powiedzieć, czy pochodził z pola bitwy, czy z tych wulkanicznych terenów poniżej.
      Niebo pokrywały łaty światła i chmur. Kiedy przystanąłem między dwoma głazami i spojrzałem za siebie, atakujący poderwali się do szturmu, niosąc do murów drabiny. Dostrzegłem też jakby tornado, które powstało po przeciwnej stronie cytadeli i rozpoczęło powolny marsz dookoła. Jeśli potrwa dłużej, w końcu dosięgnie oblegających. Chytra sztuczka. Na szczęście to ich problem, nie mój.
      Wróciłem do skalnego zagłębienia, usiadłem na niskim występie i przystąpiłem do trudnego zadania zmiany kształtu. Oceniałem, że zajmie to około pół godziny. Przemiana z istoty nominalnie ludzkiej w coś niezwykłego i dziwnego - dla jednych może obrzydliwego, u innych budzącego strach - a później na powrót w człowieka, to koncepcja, którą wielu uznać może za odrażającą. Nie powinni. Wszyscy to przecież robimy, codziennie i na wiele różnych sposobów. Prawda?
      Kiedy zakończyłem transformację, położyłem się na wznak, oddychając głęboko i słuchając wiatru. Kamienie osłaniały mnie przed podmuchami, słyszałem więc tylko pieśń. Czułem wibracje ziemi i przyjmowałem je jak delikatny, kojący masaż. Ubranie miałem w strzępach, ale chwilowo byłem zbyt zmęczony, by przywołać nową odzież. Ból w ramieniu ustał, pozostało tylko niknące wolno lekkie kłucie w nodze... Na chwilę zamknąłem oczy.
      Przeszedłem jakoś i miałem przeczucie, że rozwiązanie zagadki mordercy Julii leży w tej oblężonej cytadeli w dole. Na razie nie przychodził mi do głowy żaden prosty sposób przeniknięcia do wnętrza, by przeprowadzić śledztwo. Ale były przecież inne metody. Postanowiłem zaczekać i wypocząć, póki się nie ściemni - o ile zmiany następują tutaj w normalnym cyklu dnia i nocy. Potem zejdę na dół, porwę jednego z oblegających i wypytam go o wszystko. Tak. A jeśli się nie ściemni? Wtedy pomyślę o czymś innym. Na razie przyjemnie było tak leżeć...
      Nie jestem pewien, jak długo trwała moja drzemka. Obudził mnie stuk kamieni z prawej strony. Oprzytomniałem natychmiast, chociaż nie otwierałem oczu. Obcy nie próbował się skradać, a charakter coraz bliższych dźwięków - głównie człapanie jakby stóp w luźnych sandałach - świadczył, że nadchodzi pojedynczy osobnik. Napiąłem i rozluźniłem mięśnie; kilka razy odetchnąłem głęboko.
      Spomiędzy głazów wynurzył się zarośnięty mężczyzna. Miał jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, ciemną zwierzęcą skórę na biodrach i był strasznie brudny. Miał też sandały. Przyglądał mi się przez chwilę, nim odsłonił w uśmiechu żółte szczątki zębów.
      - Witaj. Jesteś ranny? - zapytał w zniekształconym thari, jakiego nigdy jeszcze nie słyszałem.
      Przeciągnąłem się dla pewności i wstałem.
      - Nie - odparłem. - Dlaczego pytasz?
      Uśmiech nie znikał.
      - Pomyślałem, że miałeś już dość tej bitwy na dale i postanowiłeś zrezygnować.
      - Rozumiem. Nie, to nie całkiem tak...
      Skinął głową i podszedł bliżej.
      - Mam na imię Dave. A ty?
      - Merle. - Uścisnąłem brudną dłoń.
      - Nie martw się, Merle - uspokoił mnie. - Nie wydam nikogo, kto wolał rzucić wojaczkę. Chyba że byłaby nagroda... ale w tej wojnie nie ma. Sam kiedyś tak zrobiłem i nigdy tego nie żałowałem. Moja przebiegała całkiem podobnie do tej, a ja miałem dość rozumu, żeby zwiewać. Żadna armia nie zdobyła jeszcze tej fortecy i, moim zdaniem, żadna nie zdobędzie.
      - Co to za miejsce?
      Pochylił głowę i zmrużył oczy. Potem wzruszył ramionami.
      - Twierdza Czterech Światów - stwierdził. - Werbownik niczego ci nie powiedział?
      Westchnąłem.
      - Nie.
      - Nie masz przypadkiem czegoś do palenia?
      - Nie. - Cały tytoń do fajki zużyłem w kryształowej grocie.
      Wyminąłem Dave'a i przeszedłem do miejsca, skąd między głazami mogłem popatrzeć w dół. Chciałem się przyjrzeć Twierdzy Czterech Swiatów. Była w końcu rozwiązaniem zagadki, a także tematem wielu tajemniczych wzmianek w dzienniku Melmana. Nowe ciała zaścielały grunt pod murami; wyglądały jak rozrzucone przez trąbę powietrzną, powracającą teraz do miejsca swych narodzin. Mimo to niewielka grupa atakujących wdarła się na mury, a w dole biegły do drabin świeże siły. Jeden z żołnierzy niósł proporzec, którego nie potrafiłem rozpoznać, choć wyglądał jakby znajomo: czarno-zielony, z dwoma walczącymi heraldycznymi bestiami. Dwie drabiny stały wciąż przy murach, a na blankach trwały zacięte walki.
      - Atakujący dostali się do środka - zauważyłem.
      Dave podbiegł do mnie i spojrzał. Natychmiast przeszedłem na nawietrzną.
      - Masz rację - przyznał. - To pierwszy raz. Jeśli zdołają otworzyć tę przeklętą bramę i wpuścić resztę, będą mieli szansę. Nie sądziłem, że tego dożyję.
      - Jak dawno atakowała Twierdzę ta armia, z którą tu przybyłeś?
      - Będzie osiem, dziewięć... może dziesięć lat temu - mruknął. - Ci chłopcy są naprawdę dobrzy...
      - O co tu chodzi? - zapytałem.
      Odwrócił się i spojrzał na mnie zdziwiony.
      - Naprawdę nie wiesz?
      - Dopiero co się zjawiłem - wyjaśniłem.
      - Głodny? Spragniony?
      - Szczerze mówiąc, tak.
      - No to chodź. - Chwycił mnie za ramię, pokierował między głazy i dalej wąską ścieżką.
      - Gdzie idziemy? - zainteresowałem się.
      - Mieszkam niedaleko. Zawsze karmię dezerterów przez pamięć starych czasów. Dla ciebie zrobię wyjątek.
      - Dzięki.
      Scieżka rozwidlała się. Skręciliśmy w prawą odnogę, co wymagało wspinaczki. Wreszcie dotarliśmy do ciągu skalnych półek, z których ostatnia była wyjątkowo szeroka. Na końcu dostrzegłem kilka rozpadlin. W jednej z nich zniknął Dave. Poszedłem za nim. Wkrótce przystanął przed niskim otworem jaskini. Z wnętrza unosił się potworny smród zgnilizny; słyszałem brzęczenie much.
      - Tu mieszkam - oświadczył Dave. - Zaprosiłbym cię, ale jest trochę... ee...
      - Nie ma sprawy. Zaczekam.
      Zanurkował do środka, a ja poczulem, że mój apetyt znikł w szybkim tempie, zwlaszcza apetyt na to, co mógłby tam przechowywać. Dave wrócił po chwili z wypchanym workiem na ramieniu.
      - Mam tu kilka smakołyków - oznajmił.
      Ruszyłem z powrotem do rozpadliny.
      - Hej! - zawołał. - Gdzie idziesz?
      - Na powietrze - wyjaśniłem, - Wracam na tę półkę. Tu jest trochę duszno.
      - Aha. Dobrze. - Ruszył za mną.
      Miał dwie pełne butelki wina, kilka manierek wody, świeży z wyglądu bochenek chleba, trochę mięsa w puszkach, para jabłek i całą gomółkę sera. Kiedy usiedliśmy na świeżym powietrzu, podał mi worek, żebym stę częstował. Siedząc przezornie po nawietrznej, wziąłem na przekąskę trochę wody i jabłko.
      - To miejsce ma burzliwą historię - stwierdził Dave, wyjmując zza pasa nożyk. Ukroił sobie sera. - Nie jestem pewien, kto zbudował Twierdzę ani jak dlugo tu stoi...
      Powstrzymałem go, widząc, że korek chce z butelki wydłubać nożem. Dyskretnie wysłałem Logrus na niewielkie poszukiwanie i niemal natychmiast wreczyłem Dave'owi korkociąg. Otworzył butelkę podał mi i otworzył sobie drugą. Odpowiadało mi to ze względów higienicznych, choć nie miałem ochoty na tyle wina.
      - Oto co nazywam właściwym przygotowaniem - stwierdził obracając w dłoni korkociąg. - Przydało by mi się coś takiego.
      - Weź sobie. Ale opowiedz coś więcej o Twierdzy. Kto tam mieszka? Jak trafiłeś tu z armią? Kto teraz atakuje mury?
      Pokiwał głową i tyknął wina z butelki.
      - Najdawniejszym szefem tego zamku, o jakim słyszałem, był mag imieniem Shuru Garrul. Królowa mojego kraju wyjechała nagle i przybyła tutuj. - Przerwał i przez długą chwilę wpatrywał się w przestrzeń, wreszcie parsknął. - Polityka! Nie wiem nawet, jaki wtedy podała pretekst swojej wizyty. Za tamtych lat w ogóle nie słyszałem o tej okolicy. W każdym razie została tu dość długo i ludzie zaczęli gadać. Może jest więźniem? Albo próbuje zawrzeć przymierze? Czy też ma romans? Jak rozumiem, od czasu do czasu przysyłała wiadomości, ale były to zwyczajne gładkie wskazówki, z których nic nie wynikało. Chyba że były to też tajne przekazy, o których prości ludzie, tacy jak ja, nie mieli pojęcia. Towarzyszył jej całkiem spory orszak i gwardia honorowa, nie tylko na pokaz. Ci faceci byli twardymi weteranami, chociaż nosili śliczne mundurki. Tak że trudno było zauważyć, co się właściwie dzieje.
      - Jedno pytanie, jeśli można - wtrąciłem. - Jaką rolę miał w tym wszystkim wasz król? Nie wspomniałeś o nim, a powinien przecież wiedzieć...
      - Nie żył - odparł krótko. - Była piękną wdową i wszyscy na nią naciskali, żeby znowu wyszła za mąż. Ale ona brała tylko kolejnych kochanków i rozgrywała rozmaite frakcje jedną przeciwko drugiej. Jej faceci byli zwykle dowódcami wojskowymi albo wpływowymi arystokratami. Albo i tym, i tym. Kiedy wyjechała, zostawiła rządy synowi.
      - Rozumiem. Czyli książę był już wystarczająco dorosły, by sprawować władzę?
      - Tak. Właściwie to on zaczął tę przeklętą wojnę. Zebrał żołnierzy, ale nie był zadowolony z wyszkolenia. Sprowadził więc przyjaciela z lat młodości, człowieka powszechnie uznawanego za przestępcę, który jednak dowodził dużą grupą najemników. Nazywał się Dalt...
      - Czekaj! - rzuciłem.
      Myśli zawirowały mi szaleńczo, gdy przypomniałem sobie, co kiedyś opowiadał Gerard. Był jakiś dziwny człowiek imieniem Dalt, który na czele prywatnej armii zaatakował Amber. Zaatakował niezwykle skutecznie i trzeba było wzywać samego Benedykta, by go odparł. U stóp Kolviru siły Dalta zostały rozbite, a on sam ciężko ranny. Wprawdzie nikt nie widział ciała, to jednak uznano, że powinien był zginąć od tych ran. Ale to jeszcze nie koniec.
      - Twój kraj - powiedziałem. - Nie mówiłeś, jak się nazywa. Skąd pochodzisz, Dave?
      - Z Kashfy - odparł.
      - I Jasra była waszą królową?
      - Słyszałeś o nas. A ty skąd jesteś?
      - Z San Francisco.
      Pokręcił głową.
      - Nie słyszałem.
      - A kto słyszał? Słuchaj, masz dobry wzrok?
      - O co ci chodzi?
      - Kiedy przed chwilą obserwowaliśmy walkę, jeden z atakujących niósł flagę. Co na niej było?
      - Moje oczy nie są już takie jak kiedyś.
      - Była zielono-czarna z jakimiś zwierzętami.
      Gwizdnął.
      - Założę się, że to lew rozdzierający jednorożca. Wygląda na Dalta.
      - Co oznacza ten symbol?
      - On nienawidzi tych tam Amberytów. To właśnie oznacza. Kiedyś nawet na nich napadł.
      Spróbowałem wina. Całkiem niezłe.
      Czyli to ten sam człowiek...
      - Wiesz, czemu ich nienawidzi?
      - Słyszałem, że zabili mu matkę - wyjaśnił. - Jakaś wojna graniczna. Takie sprawy zawsze są skomplikowane. Nie znam szczegółów.
      Otworzyłem puszkę mięsa, odłamałem kawałek chleba i zrobiłem sobie kanapkę.
      - Opowiadaj dalej - poprosiłem.
      - Na czym stanąłem?
      - Książę sprowadził Dalta, bo martwił się o matkę i potrzebował więcej żołnierzy.
      - Zgadza się. Mniej więcej wtedy wzięli mnie do wojska. Do piechoty. Książę i Dalt prowadzili nas mrocznymi ścieżkami, aż dotarliśmy do tej Twierdzy na dole. Potem robiliśmy mniej więcej to, co teraz ci chłopcy.
      - I co dalej?
      Roześmiał się.
      - Z początku nie szło nam najlepiej. Myślę, że ten, który trzyma fortecę, potrafi jakoś kierować żywiołami... jak tym wirem, który widziałeś przed chwilą. Mieliśmy trzęsienie ziemi, zawieję i błyskawice. Ale doszliśmy do murów. Zobaczyłem mojego brata, śmiertełnie poparzonego wrzącym olejem. Wtedy uznałem, że mam dość. Zacząłem uciekać i wspiąłem się aż tutaj. Nikt mnie nie gonił, więc czekałem i obserwowałem. Nie powinienem chyba, ale nie wiedziałem, jak się to wszystko ułoży. Nie myślałem, że cokolwiek się zmieni. Pomyliłem się. Potem było już za późno na powrót. Pewnie ucięliby mi glowę albo jakąś inną cenną część ciała.
      - A co się stało?
      - Mam wrażenie, że nasz szturm zmusił Jasrę do działania. Chyba od początku zamierzała się pozbyć Sharu Garrula i przejąć Twierdzę. Myślę, że przygotowywała się, zdobywała jego zaufanie. Pewnie trochę się bała tego starucha. Ale kiedy armia stanęła pod murami, musiała działać, choć nie była jeszcze gotowa. Jej gwardia pilnowała ludzi, a ona sama wyzwała Garrula na czarnoksięski pojedynek. Wygrała, choć podobno była ranna. I wściekła na syna jak diabli... że sprowadził wojsko, chociaż mu nie kazała. W każdym razie gwardia otworzyła bramy od środka, żołnierze wkroczyli i Jasra zajęła Twierdzę. Dlatego mówilem, że nikt jej jeszcze nie zdobył. To było załatwione od wewnątrz.
      - Skąd wiesz o tym wszystkim?
      - Jak mówilem: kiedy przechodzą tędy dezerterzy, karmię ich i słucham wieści.
      - Powiedzialeś chyba, że inni też próbowali zdobyć zamek. To musiało być później, kiedy ona już tam rządziła.
      Przytaknął i napił się wina.
      - Zgadza się. Kiedy ona i jej dzieciak wyjechali, w Kashfie nastąpił przewrót. Władzę przejął szachcic imieniem Kasman, brat niejakiego Jasricka, jednego z jej nieżyjących kochanków. Ten Karman chciał się pozbyć jej i księcia. Chyba z pół tuzina razy szturmował mury. Nigdy nie dostał się do środka. Musiał chyba w końcu zrezygnować. Jakiś czas potem odesłała syna. Może miał zebrać armię i odzyskać dla niej tron? Nie wiem. To było dawno temu.
      - A co z Daltem?
      - Spłacili go częścią łupów z Twierdzy. Widocznie było tam dość bogactw. Potem zabrał żołnierzy i odszedł do swojej kryjówki.
      Łyknąłem wina i ukroiłem sobie kawałek sera.
      - Jak to się stało, że zostałeś tu przez te wszystkie lata? Chyba niełatwo tu wyżyć?
      Przytaknął.
      - Prawda jest taka, że nie umiem trafić do domu. Dziwnymi szlakami nas tu prowadzili. Zdawało mi się, że wiem, którędy pójść... Ale kiedy szukałem, nie znalazłem drogi. Mogłem po prostu iść przed siebie, ale pewnie zgubiłbym się jeszcze bardziej. Poza tym, tutaj jakoś sobie radzę. Za parę tygodni postawią na nowo te chaty i chłopi wrócą, niezależnie od tego, kto zwycięży. A oni uważają mnie za świętego, który w górach modli się i medytuje. Kiedy schodzę tam do nich, proszą o błogosławieństwo. Dają mi prowiant i wino na długi czas.
      - A jesteś świętym człowiekiem? - spytałem.
      - Udaję tylko - odparł. - Oni się cieszą, a ja nie chodzę głodny. Tylko im tego nie powtarzaj.
      - Jasne. Zresztą i tak by nie uwierzyli.
      - Masz rację. - Roześmiał się znowu.
      Wstałem i przeszedłem kilka kroków, by spojrzeć na Twierdzę. Na ziemi leżały drabiny, a wokół jeszcze więcej trupów. Nie dostrzegłem żadnych walk wewnątrz murów.
      - Czy otworzyli już bramę? - zawołał Dave.
      - Nie. Chyba za mało ich się przebiło.
      - Widać gdzieś tę zielono-czarną chorągiew?
      - Nie.
      Podszedł bliżej, niosąc obie butelki. Podał mi jedną i napiliśmy się obaj. Żołnierze wycofywali się spod murów.
      - Myślisz, że szykują następny szturm? - zapytał.
      - Na razie trudno powiedzieć.
      - Nieważne. I tak do wieczora będzie tam co plądrować. Zaczekaj trochę. Możesz zabrać tyle, ile uniesiesz.
      - Ciekaw jestem... - mruknąłem. - Daczego Dalt znowu atakuje, jeśli jest w dobrych stosunkach z królową i jej synem?
      - Chyba tylko z synem - sprostował Dave. - A on wyjechał. Stara to podobno prawdziwa suka. Zresztą, ten facet to przecież najemnik. Może Kasman go wynajął, żeby się pozbyć królowej.
      - Przecież jej może tam nie być - rzuciłem. Nie miałem pojęcia, jak szybko płynął tu strumień czasu, myślałem jednak o niedawnym spotkaniu z tą damą. Wspomnienie wywołało serię skojarzeń. - Właściwie jak książę ma na imię?
      - Rinaldo. Potężny, rudowłosy...
      - Jest jego matką! - zawołałem odruchowo.
      - W ten sposób człowiek zostaje księciem. - Dave roześmiał się. - Kiedy ma królową za matkę.
      Ale to oznaczało...
      - Brand! - stwierdziłem. - Brand z Amberu.
      Przytaknął.
      - Znasz tę historię.
      - Właściwie nie. Słyszałem tylko - odparłem. - Opowiedz.
      - No więc złowiła sobie Amberytę, księcia imieniem Brand. Podobno spotkali się przy jakiejś czarnoksięskiej operacji i były to miłość od pierwszej krwi. Chciała go zatrzymać i ludzie mówią, że nawet potajemnie wzięli ślub. Ale jego nie interesował tron Kashfy, chociaż był pewnie, jedynym, którego chciałaby na nim oglądać. Wiele podróżował, znikał na długi czas. Słyszałem nawet, że jest odpowiedzialny za Dni Ciemności wiele lat temu, i że zginął z rąk swoich krewnych w wielkiej bitwie między Chaosem i Amberem.
      - Tak - mruknąłem, a Dave obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, na poły badawczym, na poły zdumionym. - Opowiedz jeszcze o Rinaldzie.
      - Nie ma wiele do opowiadania. Urodziła go i podobro nauczyła trochę swojej Sztuki. Właściwie nie znał ojca, gdyż Brand stale gdzieś wyjeżdżał. Taki trochę dzikus. Uciekał parę razy i ukrywał się u banitów...
      - Ludzi Dalta? - wtrąciłem.
      Skinął głową.
      - Mówią, że jeździł z nimi, chociaż za głowy niektórych jego matka wyznaczyła spore nagrody.
      - Zaczekaj chwilę. To znaczy, że nienawidziła tych wyrzutków i najemników...
      - "Nienawidziła" to nie jest odpowiednie słowo. Przedtem wcale jej nie obchodzili, ale kiedy syn się z nimi zaprzyjaźnił, wpadła we wściekłość.
      - Uznała, że wywierają zły wpływ?
      - Nie. Chyba nie podobało jej się, że ucieka do nich, a oni go przyjmują, kiedy tylko się z nią pokłóci.
      - A jednak mówiłeś, że ze skarbów Twierdzy spłaciła Dalta i pozwoliła mu odjechać. I że zmusił ją do akcji przeciw Sharu Garrulowi.
      - Fakt. Strasznie się wtedy pożarli, Rinaldo z matką. Właśnie o to. W końcu ustąpiła. Tak słyszałem od paru ludzi, którzy przy tym byli. Podobno jeden z niewielu przypadków, kiedy chłopak postawił się jej i wygrał. Zresztą, dlatego zdezerterowali. Kazała zgładzić wszystkich świadków tej kłótni. Tylko oni zdołali uciec.
      - Twarda kobieta.
      - Aha.
      Wróciliśmy na nasze siedzenia i przegryźliśmy jeszcze co nieco. Pieśń wiatru zabrzmiała głośniej, a na morzu rozszalała się burza. Zapytałem Dave'a o te podobne do psów stworzenia. Wyjaśnił, że całe stada będą pewnie żerować nocą na ofiarach bitwy. Żyły w tej okolicy.
      - Dzielimy się łupem - wyjaśnił. - Ja biorę racje żywnościowe, wino i wszystkie kosztowności. Im zależy tylko na ciałach.
      - Na co ci kosztowności? - zdziwiłem się.
      - Och, to właściwie nic cennego. Tyle że zawsze byłem oszczędny. Opowiadam o tym, jakby chodziło o jakiś skarb. - Zastanowił się. - Zresztą, nigdy nie wiadomo, co się może przydać - dodał.
      - To prawda - przyznałem.
      - Jak właściwie się tu dostałeś, Merle? - spytał szybko, jakby chciał, bym zapomniał o jego zdobyczy.
      - Na piechotę.
      - To dziwne. Nikt nie przychodzi tu z własnej woli.
      - Nie wiedziałem, że dotrę w to miejsce. I chyba nie zostanę długo - dodałem widząc, że zaczyna się bawić swoim nożykiem. - W takiej chwili nie warto schodzić na dół i prosić o gościnę.
      - Fakt - zgodził się.
      Czy ten stary wariat naprawdę chciał mnie napaść, żeby chronić swój skarb? Żyjąc samotnie w cuchnącej jaskini i udając świętego mógł przecież stracić rozum.
      - Chciałbyś wrócić do Kashfy? - spytałem. - Gdybym wskazał ci właściwą drogę?
      Spojrzał na mnie przebiegłe.
      - Nie znasz Kashfy - stwierdził. - Inaczej byś mnie tak nie wypytywał. A teraz twierdzisz, że możesz odesłać mnie do domu.
      - Rozumiem, że nie jesteś zainteresowany.
      Westchnął.
      - Właściwie nie. Już nie. Za późno. To jest mój dom. Polubiłem pustelnicze życie.
      Wzruszyłem ramionami.
      - No cóż... dziękuję, że mnie nakarmiłeś. I za wiadomości.
      Wstałem.
      - Gdzie teraz pójdziesz?
      - Rozejrzę się trochę po okolicy, a później wrócę do domu. - Cofnąłem się, widząc w jego oczach błysk szaleństwa.
      Wzniósł nóż i zacisnął palce na rękojeści. Lecz zaraz opuścił go i odkroił kawał sera.
      - Weź trochę sera, jeśli masz ochotę - powiedział.
      - Nie, nie trzeba. Dziękuję.
      - Chciałem zaoszczędzić ci wydatków. Szczęśliwej drogi.
      - Dzięki. Powodzenia.
      Aż do ścieżki słyszałem jego chichot, nim wreszcie zagłuszył go wiatr.
      Następne kilka godzin poświęciłem na rozpoznanie. Pochodziłem trochę po górach. Zszedłem na rozedrgane, dymiące ziemie. Spacerowałem wzdłuż morskiego brzxgu. Przeszedłem po normalnie wyglądającym terenie i przekroczyłem jęzor lodowca. Przez cały czas trzymałem się jak najdalej od Twierdzy. Chciałem utrwalić to miejsce w pamięci, by potem odnaleźć tu drogę poprzez Cień, zamiast z trudem przebijać się przez Próg. Zauważyłem stada dzikich psów, ale interesowały je raczej ciała na polu bitwy niż coś, co się poruszało.
      Na brzegach każdego z topograficznych obszarów stały kamienie graniczne ozdobione niezwykłymi inskrypcjami. Zastanawiałem się, czy miały tylko pomagać kartografom, czy pełniły też inne funkcje. Wreszcie wyrwałem jeden z płonącej ziemi i przeniosłem jakieś pięć metrów w region lodu i śniegu. Niemal natychmiast powaliło mnie potężne drgnienie gruntu. Zdążyłem wstać i odbiec, nim otworzyła się szczelina i wystrzeliły gejzery. W niecałe pół godziny obszar gorąca zagarnął wąski pasek lodowego pola. Na szczęście byłem już dość daleko. Uniknąłem dalszych wstrząsów i z bezpiecznego miejsca obserwowałem wydarzenia. Miały swój dalszy ciąg.
      Ukryłem się w skałach u podnóża gór, z których wyruszyłem. Dotarłem tu przekraczając skrawek terenów wulkanicznych. Tutaj usiadłem i patrzyłem. Niewielki obszar zmieniał swój wygląd, a wiatr roznosił po okolicy dym i parę. Podskakiwały i przetaczały się głazy; czarne sępy nadkładały drogi, by ominąć coś, co z pewnością było źródłem ciekawych prądów termicznych.
      A potem dostrzegłem poruszenie, które z początku wydało mi się sejsmicznej natury. Przeniesiony kamień graniczny podskoczył lekko i wychylił się na bok. Po chwili wzniósł się jeszcze wyżej, zupełnie jakby lewitował tuż nad ziemią, i popłynął nad rozpalonym gruntem w linii prostej, z jednostajną prędkością. Dopóki - o ile mogłem to ocenić - nie osiągnął swej poprzedniej pozycji. Wtedy opadł. Natychmiast zaczęły się wstrząsy; tym razem lodowe pole przemieściło się jednym szarpnięciem i odzyskało stracony teren.
      Przywołałem widzenie Logrusu i dostrzegłem wokół kamienia mroczną poświatę. Długi, prosty i równy promień światła, mniej więcej tej samej barwy, łączył ją z wysoką wieżą w tylnej części Twierdzy. Fascynujące. Wiele bym dał, by obejrzeć sobie wnętrze tej fortecy.
      Wtedy, zrodzona z westchnienia i dojrzewająca do gwizdu, nad granicznym obszarem wzniosła się trąba powietrzna. Ruszyła ku mnie niby trąba jakiegoś chmurnego, wysokiego do nieba słonia. Odwróciłem się i wspiąłem wyżej, wyszukując przejścia między skałami i wokół stromizn. Zjawisko ścigało mnie, jakby jego ruchem kierowała inteligencja. A sposób, w jaki utrzymywało stałą formę ponad nieregularnym terenem, sugerował sztuczne pochodzenie. W tej okolicy oznaczało to zapewne: magiczne.
      Trzeba czasu, by określić właściwą magiczną obronę, a jeszcze więcej, by ją uruchomić. Niestety, wyprzedzałem wir najwyżej o minutę, a margines prawdopodobnie się zwężał.
      Kiedy dostrzegłem za zakrętem długą, wąską szczelinę, zygzakowatą jak gałąź błyskawicy, zatrzymałem się tylko na moment, by ocenić jej głębokość. I pognałem w dół; wicher szarpał strzępami ubrania, powietrzny wir ścigał mnie z hukiem...
      Droga biegła w głąb, a ja po niej, po nierównościach i skrętach. Huk narastał do ryku; zakaszlałem, gdy wchłonął mnie obłok kurzu i zaatakował grad kamyków. Rzuciłem się na ziemię mniej więcej dwa i pół metra poniżej krawędzi szczeliny i zakryłem dłońmi głowę. Uznałem, że trąba przejdzie bezpośrednio nade mną.
      Wymruczałem ochronne zaklęcia, mimo ich znikomego efektu na taką odległość i wobec takiej koncentracji energii.
      Nie poderwałem się, gdy zapadła cisza. Być może widząc, że jestem poza jego zasięgiem, kierujący tornadem zrezygnował i rozproszył wirujący lej. A może to tylko oko cyklonu, a mnie czekał kolejny atak żywiołu. Nie poderwałem się wprawdzie, ale spojrzałem, gdyż nie lubię tracić pouczających okazji.
      I zobaczyłem twarz, a raczej maskę. Przyglądała mi się z samego środka wiru. Była to projekcja, naturalnie, większa od rzeczywistej i nie do końca materialna. Głowę okrywał kaptur, a maska, kobaltowobiała i zasłaniająca całą twarz, przypominała osłony noszone przez hokejowych bramkarzy. Z dwóch pionowych szczelin oddechowych wydobywał się blady dym - jak na mój gust, efekt nieco zbyt teatralny. Liczne otwory poniżej miały pewnie sprawiać wrażenie skrzywionych ironicznie ust. Spod maski dobiegał lekko stłumiony śmiech.
      - Nie przesadzasz trochę? - spytałem. Przykucnąłem i wzniosłem między nami obraz Logrusu. - To dobre dla dzieciaka na Halloween. Ale przecież jesteśmy dorośli, prawda? Wystarczyłaby zwykła maseczka domino.
      - Poruszyłeś mój kamień! - oznajmiła maska.
      - Takie sprawy interesują mnie z czysto akademickich względów - wyjaśniłem, wpasowując ręce w odgałęzienia Logrusu. - Nie ma się o co denerwować. Czy to ty, Jasro? Ja...
      Zagrzmiało znowu, z początku cicho, potem z coraz większą siłą.
      - Dogadajmy się - zaproponowałem. - Ty odwołasz burzę, a ja obiecam więcej nie przesuwać znaczników.
      Znowu śmiech. Huk sztormu był coraz głośniejszy.
      - Za późno - dobiegła odpowiedź. - Za późno dla ciebie. Chyba że jesteś mocniejszy, niż na to wyglądasz.
      Do diabła! Nie zawsze silniejszy zwycięża, a mili faceci na ogół wygrywają, Ponieważ to oni piszą później pamiętniki. Ramionami Logrusu badałem niematerialną maskę, aż wreszcie znalazłem połączenie, korytarz prowadzący do jej źródła. Udcrzyłem poprzez niego - atak porównywalny z wyładowaniem elektrycznym - w to, co leżało w głębi.
      Zabrzmiał krzyk. Maska rozpadu się, trąba powietrzna także, a ja zerwałem się i pomknąłem jak najszybciej. Kiedy ten, w kogo trafiłem, dojdzie do siebie, wolałem być już w innym miejscu. To tutaj mogło ulec nagłemu rozpadowi.
      Miałem do wyboru: skręcić w Cień albo spróbować szybszej drogi ucieczki. Gdyby czarodziej mnie śledził, kiedy zacznę przesuwać cienie, mógłby za mną podążyć. Dlatego sięgnąłem po Atuty i wybrałem kartę Randoma. Minąłem zakręt i stwierdziłem, że i tak musiałbym się tu zatrzymać - szczelina zwężała się i dalszy bieg był niemożliwy. Podniosłem kartę i sięgnąłem myślą. Kontakt nastąpił niemal od razu. Lecz kiedy materializowały się obrazy, poczułem dotknięcie. Byłem pewien, że to moja nemezis w błękitnej masce.
      Wyraźnie już widziałem Randoma. Siedział przy perkusji z pałeczkami w rękach. Na mój widok odłożył je i wstał.
      - Najwyższy czas - oświadczył, wyciągając rękę.
      Sięgając czułem, że coś pędzi w moją stronę. Kiedy zetknęły się nasze palce, zasypało mnie niczym gigantyczna fala.
      Przeszedłem do pracowni muzycznej w Amberze. Random otworzył usta, by coś powiedzieć, i wtedy runęła na nas kaskada kwiatów.
      Spojrzał na mnie, strzepując z koszuli fiołki.
      - Wolałbym, żebyś wyraził to słowami - zauważył.



Strona główna     Indeks