Zelazny Roger - Krew Amberu - Rozdział 09

Rozdział dziewiąty



      - Najwyższy czas - oświadczyłem temu, co czaiło się w cieniu.
      Głuchy warkot, jaki się rozległ, nie mógł pochodzić z ludzkiej krtani. Zastanawiałem się, z jaką bestią przyszło mi się potykać. Byłem pewien, że atak nastąpi od razu, lecz myliłem się. Warkot ucichł.
      - Poczuj swój strach - nadpłynął szept.
      - Sam poczuj - odpowiedziałem. - Póki jeszcze możesz.
      Usłyszałem głośne dyszenie. Płomienie tańczyły mi za plecami, a Smuga odsunął się tak daleko, jak tylko pozwalał mu długi powróz.
      - Mogłeś zginąć we śnie - oznajmił wolno przybysz.
      - Głupio, że mnie nie zabiłeś. Zapłacisz za to.
      - Chcę na ciebie popatrzeć, Merlinie. Chcę widzieć twoje zdziwienie, twoją niepewność. Chcę widzieć twój strach, zanim zobaczę twoją krew.
      - Rozumiem więc, że chodzi o sprawę osobistą, nie służbową.
      Rozległ się dziwny odgłos. Dopiero po chwili pojąłem, że to nieludzkie gardło próbuje wydać ludzki chichot.
      - Uprzedzę cię od razu, czarowniku - odpowiedział. - Przywołaj swój Znak, a zdekoncentrujesz się. Będę to wiedzieć i rozerwę cię, zanim go użyjesz.
      - To ładnie, że mnie ostrzegasz.
      - Tylko dlatego, by usunąć taką możliwość z twych myśli. Ta rzecz zwinięta na twej lewej ręce także nie zdąży ci pomóc.
      - Masz dobry wzrok.
      - W takich sprawach owszem.
      - Masz może ochotę na dyskusję o filozofii zemsty?
      - Czekam, aż się załamiesz i zrobisz coś nierozsądnego. To zwiększy moją rozkosz. Twoje działania ograniczone są do czysto fizycznych, a zatem jesteś skazany.
      - Możesz sobie czekać.
      Krzaki zaszeleściły, gdy coś ruszyło w moją stronę. Nadal nic nie widziałem. Odsunąłem się o krok w lewo, by blask ognia sięgnął cienia. Wtedy dostrzegłem lśnienie nisko nad ziemią - światło odbijało się żółto od pojedynczego, szeroko otwartego oka.
      Opuściłem ostrze, kierując je w to oko. Do licha, przecież każde znane mi stworzenie chroni oczy.
      - Banzai! - wrzasnąłem i zaatakowałem. Konwersacja i tak nie toczyła się zbyt żywo, a ja niecierpliwiłem się, by przejść do innych spraw.
      Stwór poderwał się błyskawicznie i unikając pchnięcia potężnymi susami pomknął ku mnie. Okazał się wielkim, czarnym wilkiem z wielkimi uszami. Przemknął pod klingą, omijając nerwowe cięcie, jakie zdążyłem wyprowadzić, i rzucił mi się wprost do gardła. Odruchowo uniosłem i wepchnąłem w rozwartą paszczę lewe ramię. Równocześnie zamachnąłem się prawym i z całej siły walnąłem go w głowę rękojeścią miecza.
      Uścisk zębów zelżał, kiedy poleciałem do tyłu, nadal jednak trzymały mocno, przebijając koszulę i ciało. A ja padając skręcałem się i ciągnąłem; chciałem wylądować na wierzchu i wiedziałem, że nie wyląduję.
      Upadłem na lewy bok i obracając się zadałem kolejny cios głownią w skroń bestii. I wtedy szczęście uśmiechnęło się dla odmiany do mnie, gdyż dostrzegłem, że leżymy niedaleko ogniska i wciąż toczymy się w tamtą stronę. Upuściłem miecz i prawą ręką sięgnąłem mu do gardła. Było potężnie umięśnione i nie miałem żadnych szans na zmiażdżenie tchawicy. Nie na tym jednak mi zależało.
      Sięgnąłem ręką wyżej, złapałem go za dolną szczękę i ścisnąłem z całej siły. Przesuwałem stopy, aż znalazłem oparcie i zacząłem pchać nogami. Przesunęliśmy się jeszcze kawałek, dostatecznie daleko, bym wepchnął do ognia kosmaty łeb.
      Przez chwilę nic się nie działo, jeśli nie liczyć równego strumyczka krwi płynącego z mojego przedramienia do jego paszczy, a z niej na zewnątrz. Uścisk potężnych szczęk wciąż był silny i bolesny. Puścił moją rękę, kiedy po kilku sekundach głowa i szyja stanęły mu w płomieniach. Szarpnął mocno, by odsunąć się od ognia. Odepchnął mnie na bok i skoczył na łapy; przenikliwe wycie wyrwało mu się z gardła. Przetoczyłem się, klęknąłem i uniosłem ręce, ale on już nie atakował. Minął mnie pędem i pognał do lasu, w kierunku przeciwnym do tego, skąd przybył.
      Chwyciłem miecz i pobiegłem za nim. Nie było czasu, żeby przystanąć i wciągnąć buty; udało mi się przekształcić nieco podeszwy stóp, utwardzić je trochę przeciwko kamieniom i patykom. Widziałem go jeszcze, gdyż sierść nadal się tliła. Zresztą do skutecznej pogoni wystarczało mi jego bezustanne niemal wycie. Co dziwne, zmieniało ton i wysokość, coraz bardziej przypominało ludzkie jęki, a coraz mniej skargę wilka. Dziwne również, że zwierz nie biegł tak szybko i pewnie, jak mógłbym oczekiwać po przedstawicielu tego gatunku. Słyszałem, jak przedziera się przez chaszcze i wpada na drzewa. Kilkakrotnie po takich zderzeniach wydawał dźwięk całkiem podobny do ludzkich przekleństw. Dlatego właśnie mogłem utrzymać dystans bliższy, niż się spodziewałem. Po kilku minutach zacząłem go nawet doganiać.
      I nagle dostrzegłem jego cel. Znowu zobaczyłem blade światło, to samo, które zauważyłem poprzednio. Zbliżaliśmy się szybko, więc było teraz jaśniejsze i większe, mniej więcej prostokątne, mniej więcej na trzy metry wysokie i szerokie na niecałe dwa. Nie myślałem już o ściganiu wilka na słuch i popędziłem do światła. On tam właśnie zmierzał, a ja chciałem być pierwszy.
      Biegłem. Wilk był przede mną, z lewej strony. Sierść już mu nie płonęła, choć wciąż warczał i stękał pędząc przed siebie. Światło przed nami lśniło coraz mocniej; mogłem już w nie spojrzeć, popatrzeć poprzez nie i po raz pierwszy dostrzec tam wyraźniejszy obraz. Zobaczyłem zbocze wzgórza, na nim niski kamienny budynek, brukowaną ścieżkę, kamienne schody - jak ramą obrazu otoczone prostokątem blasku - z początku zamglone, ale z każdym krokiem wyraźniejsze. Obraz stał jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, na samym środku polany, i trwało w nim chmurne popołudnie.
      Kiedy zobaczyłem wilka wypadającego spomiędzy drzew, zrozumiałem, że nie zdążę dobiec i pochwycić tego, o czym wiedziałem, że musi leżeć w pobliżu. Wciąż jednak miałem nadzieję, że doścignę zwierza i zatrzymam go.
      Przyspieszył jednak, gdy tylko znalazł się w otwartym terenie. Wyraźnie widziałem scenę, ku której zmierzał. Krzyknąłem, by odwrócić, jego uwagę, ale nadaremnie.
      Mój końcowy wysiłek nie wystarczył. I wtedy, na ziemi, tuż przed progiem, zobaczyłem to, czego szukałem. Za późno. Na moich oczach wilk schylił głowę i chwycił płaski, prostokątny przedmiot. Nawet nie zwolnił kroku.
      Zatrzymałem się i odwróciłem, gdy skoczył do przodu; wypuściłem miecz i rzuciłem się na ziemię, przetoczyłem raz, potem drugi.
      Poczułem wstrząs bezgłośnej eksplozji, po niej implozji, a zaraz potem krótką serię fal uderzeniowych. Leżałem myśląc paskudne rzeczy, aż wszystko się uspokoiło. Wtedy wstałem i odszukałem broń.
      Wokół znowu trwała normalna noc. Gwiazdy. Wiatr w gałęziach sosen. Nie musiałem się nawet oglądać, ale zrobiłem to, by się przekonać, że cel, do którego pędziłem kilka chwil temu, jasne drzwi do innego świata, zniknęły bez śladu.
      Wróciłem do obozowiska i uspokoiłem Smugę. Potem wciągnąłem buty, zapiąłem płaszcz, zasypałem ziemią głownie w ognisku i wyprowadziłem konia na trakt.
      Wskoczyłem na siodło i prawie godzinę jechaliśmy drogą w stronę Amberu, nim wybrałem nowe miejsce na biwak pod białym jak kość sierpem księżyca.
      Pozostała część nocy minęła spokojnie. Obudził mnie słoneczny blask i poranne wołania ptaków w gałęziach sosen. Zająłem się Smugą, szybko zjadłem na śniadanie resztki prowiantu, jak najlepiej zadbałem o swój wygląd i w ciągu pół godziny byłem gotów do drogi.
      Ranek był chłodny; wysoko po lewej stronie wznosił się wał cumulusów, ale nad głową miałem czyste niebo. Nie spieszyłem się. Wybrałem jazdę konną zamiast przeskoku Atutem, ponieważ chciałem lepiej poznać okolice Amberu. Chciałem też pomyśleć trochę w samotności. Jasra była uwięziona, Luke w szpitalu, a Ghostwheel zajęty; wydawało się, że główne zagrożenia dla Amberu uległy na razie zawieszeniu. Chwila wytchnienia była więc usprawiedliwiona. Miałem nawet uczucie, że zbliżam się do punktu, gdzie potrafię sam rozwiązać problemy z Lukiem i Jasrą. Musiałem tylko poznać jeszcze kilka szczegółów. Byłem też pewien, że poradzę sobie z Ghostem. Nasza ostatnia rozmowa budziła pewne nadzieje.
      To były zasadnicze sprawy. Potem będę się martwił o całą resztę. Taki dwubitowy magik jak Sharu Garrul był zaledwie irytujący w porównaniu z innymi problemami. Pojedynek z nim nie sprawi kłopotów, kiedy tylko znajdę wolną chwilę... chociaż musiałem przyznać, że nie mam pojęcia, czemu w ogóle się mną zainteresował. Nie zapomniałem o tej istocie, która przez pewien czas była Vintą. Wprawdzie z jej strony nie dostrzegałem zagrożenia, jednak tajemnica zakłócała spokój ducha i w ogólnym rozrachunku migła coś wspólnego z moim bezpieczeństwem. Tą sprawą także się zajmę, gdy znajdę wolną chwilę.
      Niepokoiła mnie oferta Luke'a, że po uwolnieniu Jasry zdradzi wiadomość istotną dla bezpieczeństwa Amberu. To dlatego, że mu wierzyłem. Wierzyłem też, że dotrzyma słowa, choć miałem przeczucie, że zrobi to wtedy, gdy niewiele będzie już można poradzić. Zgadywanie nie miało sensu; nie dało się przewidzieć, jakie należy podjąć przygotowania. A może sama propozycja, choćby szczera, była elementem wojny psychologicznej? Luke zawsze był bardziej subtelny, niż sugerował jego rubaszny wygląd. Wiele straciłem czasu, by się o tym przekonać, i teraz już nie zapomnę.
      Uznałem, że mogę chwilowo nie myśleć o błękitnych kamieniach. Planowałem wkrótce pozbyć się ich wibracji. Żaden problem, trzeba tylko zachować szczególną ostrożność - a szczególnie ostrożny byłem, już teraz, zresztą od dość dawna.
      Pozostawał jeszcze ten nocny wilk. Powinienem jakoś dopasować go do szerszego obrazu.
      To jasne, że nie miałem do czynienia ze zwykłym wilkiem, a cel jego wizyty był aż nadto oczywisty. Jednak na inne pytania nie umiałem już tak prosto odpowiedzieć. Kim albo czym był? Czy działał niezależnie, czy wykonywał polecenia? Jeśli to drugie, to kto go przysłał? A wreszcie: dlaczego?
      Pewna niezręczność ruchów wskazywała - wiem, bo sam kiedyś próbowałem takich zabaw - że był człowiekiem w wilczej postaci, a nie wilkiem magicznie obdarzonym darem mowy. Większość tych, co marzą o przemianie w krwiożerczą bestię, przegryzaniu ludziom gardeł, rozszarpywaniu ich, okaleczaniu, a może nawet pożeraniu, koncentruje się na samych przyjemnościach.
      Zapominają o praktycznych względach takiej sytuacji.
      Kiedy człowiek staje się czworonogiem, z całkiem inaczej położonym środkiem cięźkości i obcym sobie zestawem zmysłów, niełatwo mu zachować choć odrobinę zwierzęcej gracji. Na ogół jest bardziej bezbronny, niż sugerowałby jego wygląd. A już na pewno nie tak groźny, jak prawdziwe zwierzę trenujące przez całe życie. Nie. Zawsze uważałem to raczej za element taktyki zastraszania niż cokolwiek innego.
      Zresztą nieważne. Moje obawy budziła przede wszystkim metoda przybycia i ucieczki bestii. Wykorzystała Bramę Atutu, a czegoś takiego nie robi się łatwo - najlepiej wcale, jeśli tylko można tego uniknąć. To rzadki, spektakularny wyczyn, by zrealizować Atutem kontakt z jakimś odległym miejscem, a potem wpompować całe tony mocy w obiektywizację takiej bramy jako formy zdolnej przez pewien czas do niezależnej egzystencji.
      Stworzenie bramy, która postoi choćby piętnaście minut, wymaga niesamowitych nakładów energii. Nawet piekielny wyścig jest mniej męczący. Coś takiego może na długo pozbawić człowieka sił. A jednak zdarzyło się. I nie przyczyny mnie niepokoiły, ale sam fakt. Jedynymi bowiem ludźmi zdolnymi do takiego dokonania są prawdziwi wtajemniczeni Atutów. Nie potrafi tego zrobić ktoś, kto przypadkiem wszedł w posiadanie karty.
      A to mocno zawężało pole domysłów.
      Spróbowałem sobie wyobrazić czynności tego wilkołaka. Najpierw musiał mnie znaleźć i...
      Oczywiście. Nagle przypomniałem sobie martwe psy w zagajniku przy rezydencji i ślady wielkich, podobnych do psich, łap. Potwór odszukał mnie wcześniej, czekał i obserwował. Ruszył za mną, kiedy wyjechałem wczoraj wieczorem, a kiedy stanąłem na noc, wykonał ruch.
      Ustawił - albo ustawiono mu - Bramę Atutu jako drogę ucieczki, przez którą nie przedostanie się pogoń.
      A potem przyszedł, by mnie zabić. A ja nie wiedziałem, czy miało to związek z Sharu Garrułem, sekretem Luke'a, niebieskimi kamieniami czy misją tej zmieniającej ciała istoty. Na razie sprawa musiała zaczekać na rozwiązanie. Ja miałem do przemyślenia kwestie bardziej zasadnicze.
      Dogoniłem i wyprzedziłem kolumnę wozów zmierzających do Amberu, minęło mnie kilku jeźdźców pędzących w przeciwnym kierunku. Nikogo znajomego, choć wszyscy mi machali. Chmury wciąż gromadzily się po lewej stronie, ale nic nie zwiastowalo burzy. Dzień trwał chłodny i słoneczny. Droga opadała i wznosiła się znowu, kilka razy, choć generalnie bardziej się wznosiła, niż opadała. W dużej, hałaśliwej oberży zjadłem solidny obiad, ale nie zatrzymywałem się na dłużej. Trakt był coraz lepszy i wkrótce potem dostrzegłem w dali Amber na szczycie Kolviru, błyszczący w południowym słońcu.
      W miarę jak zbliżał się wieczór, gęstniał tłok na drodze. Jechałem przez popołudnie, nadał snułem plany i rozważałem każdą sprawę, jaka mi przyszła do głowy. Trakt skręcał kilka razy, wspinając się coraz wyżej, ale prawie cały czas widziałem Amber.
      Po drodze nie spotkałem nikogo ze znajomych. Pod wieczór dotarłem do Wschodniej Bramy, części dawnych fortyfikacji. Skręciłem we Wschodnią Winną i odnalazłem rezydencję Bayle'ów. Byłem tu kiedyś na przyjęciu. Zostawiłem Smugę z koniuszym w stajni na tyłach domu - obaj wyraźnie się ucieszyli na swój widok. Potem zaszedłem od frontu i zastukałem. Lokaj poinformował, że baron wyszedł. Przedstawiłem się więc i przekazałem wiadomość Vinty, którą obiecał powtórzyć, gdy tylko wróci jego pracodawca.
      Dopełniwszy obowiązku, dalej pod górę ruszyłem pieszo. W pobliżu szczytu, ale zanim jeszcze zbocze stało się mniej więcej płaskie, poczułem zapach jedzenia i porzuciłem zamiar, by zaczekać z posiłkiem, póki nie znajdę się w pałacu. Rozejrzałem się za źródłem tych aromatów i znalazłem je w bocznej uliczce po prawej stronie. Pośrodku małego placyku stala fontanna: miedziany smok uniesiony na tylnych łapach i pokryty piękną zieloną patyną siusiał do basenu z róźowego kamienia. Smok spoglądał na restaurację w podziemiach. Nazywała się "Jama". Na zewnątrz stało dziesięć stolików za niskim ogrodzeniem z miedzianych prętów i rzędem roślin w donicach. Przeszedłem przez placyk. Mijając fontannę zobaczyłem, że w czystej wodzie leży mnóstwo egzotycznych monet, między innymi ćwierćdolarówka wybita na dwustulecie USA.
      Wszedłem za ogrodzenie, minąłem stoliki i miałem już zejść po schodach, gdy usłyszałem, że ktoś wykrzykuje moje imię.
      - Merle! Tutaj!
      Rozejrzałem się, ale nie rozpoznałem nikogo z siedzących przy czterech zajętych stolikach. Potem, kiedy wzrok przesuwał się z powrotem, dostrzegłem, że starszy mężczyzna przy stoliku w kącie po prawej stronie uśmiecha się.
      - Bill! - zawołałem.
      Bill Roth wstał, raczej by się pokazać, niż formalnie przywitać. Nie poznałem go z początku, gdyż nosił teraz wąsy i zaczątki siwiejącej brody. Miał też na sobie brązowe spodnie ze srebrnym lampasem wpuszczone w wysokie brązowe buty. Koszula była srebrzysta z brązowymi lamówkami, a czarny płaszcz leżał rzucony na krzesło po prawej stronie. Na nim zauważyłem szeroki czarny pasz krótkopółśrednim mieczem w pochwie.
      - Zadomowiłeś się. I zeszczuplałeś.
      - To prawda - przyznał. - Myślę, czyby nie przeprowadzić się tutaj na emeryturę. Podoba mi się tu.
      Usiedliśmy.
      - Zamawiałeś jus? - spytałem.
      - Tak, ale widzę kelnera na schodach. Zawołam go.
      Tak uczynił i zamówił dla mnie kolację.
      - Dużo lepiej mówisz w thari - pochwaliłem go.
      - Kwestia praktyki.
      - Co porabiałeś?
      - Żeglowałem z Gerardem. Odwiedziłem Deigę i jeden z obozów Juliana w Ardenie. Byłem też w Rebmie. Fascynujące miejsce. Pobierałem lekcje szermierki. A Droppa oprowadzał mnie po mieście.
      - Głównie po barach, przypuszczam.
      - Nie tylko. Dlatego właśnie tu siedzę. On jest właścicielem połowy "Jamy". Musiałem obiecać, że często będę tu jadał. Ale to niezły lokal. Kiedy wróciłeś?
      - Przed chwilą - odparłem. - I mam dla ciebie jeszcze jedną długą opowieść.
      - Dobrze. Twoje opowieści są zawsze niezwykłe i poplątane - stwierdził. - W sam raz na chłodny jesienny wieczór. Słucham.
      Mówiłem przez całą kolację i jeszcze długo po niej. Wieczorny chłód zaczął się dawać we znaki, więc ruszyliśmy do pałacu. Wreszcie zakończyłem opowiadanie przy gorącym jabłeczniku przed kominkiem w jednej z mniejszych komnat wschodniego skrzydła.
      Bill pokręcił głową.
      - Potrafisz znaleźć sobie zajęcie - mruknął. - Mam jedno pytanie.
      - Jakie?
      - Dlaczego nie przywiozłeś Luke'a?
      - Juź ci mówiłem.
      - To żaden powód. Dla jakiejś mglistej informacji, która według niego jest ważna dla Amberu? W dodatku musisz go złapać, żeby ją uzyskać?
      - To wcale nie tak.
      - On jest handlowcem, Merle, i właśnie sprzedał ci chłam. Tak uważam.
      - Nie masz racji, Bill. Znam go.
      - Znasz go długo - przyznał. - Ale czy dobrze? Rozmawialiśmy już o tym. Tego, czego o Luke'u nie wiesz, jest o wiele więcej niż tego, w wiesz.
      - Mógł iść gdziekolwiek, ale zwrócił się do mnie.
      - Jesteś elementem jego planu, Merle. Poprzez ciebie zamierza dobrać się do Amberu.
      - Nie sądzę - sprzeciwiłem się. - To nie w jego stylu.
      - A ja myślę, że wykorzysta wszystko, co wpadnie mu w rękę... i każdego.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Ja mu wierzę, a ty nie. To wszystko.
      - Chyba tak - zgodził się. - Co zamierzasz teraz robić? Zaczekać i zobaczyć, co się stanie?
      - Mam plan - odparłem. - Wierzę mu, ale to nie oznacza, że nie chcę się zabezpieczyć. Mam do ciebie jedno pytanie.
      - Tak?
      - Gdybym go tu sprowadził, a Random uznał, że fakty nie są wystarczająco jasne i zażądał przesłuchania, czy zgodziłbyś się reprezentować Luke'a?
      Szeroko otworzył oczy, a potem uśmiechnął się.
      - Co to za przesłuchanie? - zapytał. - Nie wiem, jak prowadzi się tutaj takie sprawy.
      - Jako wnuk Oberona - wyjaśniłem - Luke podlega Prawu Rodowemu. Random jest teraz głową rodu. Od niego zależy, czy zapomnieć o całej sprawie, wydać wyrok, czy zarządzić przesłuchanie. Jak rozumiem, przesłuchanie może być tak formalne albo tak nieformalne, jak tylko zechce. W bibliotcce są książki na ten temat. Ale przesłuchiwanemu przysługuje prawo, jeśli sobie życzy, do prawnego przedstawiciela.
      - Oczywiście, że wziąłbym tę sprawę - oznajmił Bill. - To doświadczenie prawnicze, jakiego nie zdobywa się często... Ale mogłoby to wyglądać na konflikt interesów - dodał. - Przecież wykonywałem zlecenia Korony.
      Dopiłem jabłecznik i odstawiłem szklankę na półkę. Ziewnąłem.
      - Muszę już iść, Bill.
      Skinął głową.
      - To tylko teoretyczne rozważania? - zapytał jeszcze.
      - Oczywiście. Może się zdarzyć, żc będzie to moje przesłuchanie. Dobranoc.
      Przyjrzał mi aię.
      - Hm... To zabezpieczenie, o którym wspomniałeś - zaczął, - Chodzi o coś niebezpiecznego, prawda?
      Uśmiechnąłem się.
      - Nikt pewnie nie może ci w tym pomóc?
      - Nie.
      - No cóż... powodzenia.
      - Dzięki.
      - Zobaczymy się jutro?
      - Może, ale raczej wieczorem.
      Poszedłem do swojego pokoju i do łóżka. Musiałem trochę wypocząć, zanim zajmę się tym, co planowałem. Nie zapamiętałem żadnych snów na ten temat, ani za, ani przeciw.
      Było wciąż ciemno, kiedy się obudziłem. Dobrze wiedzieć, że mój wewnętrzny budzik działa. Z przyjemnością odwróciłbym się na drugi bok i spał dalej, ale nie stać mnie było na taki luksus. Czekał mnie dzień, który miał być ćwiczeniem z planowania czasu. W związku z tym wstałem, umyłem się i włożyłem świeże ubranie.
      Poszedłem do kuchni. Zaparzyłem sobie herbatę, zrobiłem grzankę i jajecznicę z kilku jajek z cebulą, papryką i odrobiną pieprzu. Odkryłem też owoce melka ze Snelters - coś, czego od dawna nie jadłem.
      Potem wyszedłem tylnymi drzwiami i dotarłem do ogrodu. Było ciemno, bezksiężycowo i wilgotno. Tylko kilka pasemek mgły badało niewidoczne ścieżki. Wybrałem prowadzącą na północny zacbód. Świat był teraz miejscem niezwykle spokojnym, a własne myśli też doprowadziłem do tego stanu. Czekał mnie dzień załatwiania tylko jednej sprawy naraz i wolałem, by umysł od razu się do tego przyzwyczaił.
      Minąłem ogród, wyszedłem przez przerwę w żywopłocie i ruszyłem dalej nierównym traktem, w jaki zmieniła się moja ścieżka. Wspinała się wolno przez pierwsze kilka minut, potem skręciła nagle i natychmiast stała się bardziej stroma. Przystanąłem na jednym ze wzniesień i spojrzałem za siebie; wyraźnie widziałem ciemną sylwetkę pałacu i parę świateł w oknach. Jakieś rozwiane cirrusy nad głową wyglądały, jakby ktoś zagrabił światło gwiazd w niebiańskim ogrodzie, w którym siedzial zadumany Amber. Po chwili ruszyłem dalej. Przed sobą miałem jeszcze kawał drogi.
      Kiedy dotarłem do grzbietu, spostrzegłem na wschodzie, za opuszezonym niedawno łasem, pasmo jaśniejszego nieba. Szybko minąłem trzy masywne stopnie pieśni i historii, i rozpocząłem zejście na stronę północną.
      Droga opadała z początku łagodnie, potem stromo, potem skręciła na północny wschód i na łagodniejsze zbocze. Kiedy znowu odbije na północny zachód, będzie jeszcze jeden stromy stok, potem jeden łatwy i wiedziałem, że dalej pójdę już bez wysiłku. Wysokie ramię Kolviru za plecami zasłaniało wszelkie widziane wcześniej zwiastuny przedświtu. Przede mną i nade mną wisiała rozgwieżdżona noc, zacierając kontury wszystkich, prócz najbliższych głazów. Mimo to wiedziałem w przybliżeniu, dokąd się kierować. Byłem tu już kiedyś, choć wtedy zatrzymałem się tylko na chwilę.
      To było jakieś trzy kilometry za grzbietem. Zwolniłem zbliżając się do tego miejsca. Szukałem sporego zagłębienia terenu mniej więcej w kształcie podkowy. Znalazłem je w końcu i wkroczyłem powoli. Budziło we mnie dziwne uczucia. Nie przewidywałem świadomie wszystkich swoich reakcji, ale na jakimś głębszym poziomie chyba ich oczekiwałem.
      Szedłem, a po obu stronach wyrastały kamienne ściany, jak w wąwozie. Trafiłem na ścieżkę i podążyłem nią dalej. Prowadziła lekko w dół, ku parze niewyraźnych sylwetek drzew, potem między nimi do miejsca, gdzie stał niski kamienny budynek. Wokół rosły dziko rozmaite krzewy i trawy. Słyszałem, że specjalnie nawieziono tu glebę, by posadzić rośliny, później jednak o nich zapomniano.
      Usiadłem na jednej z kamiennych ławek przed budynkiem i czekałem, aż pojaśnieje niebo. To był grób mojego ojca... właściwie mauzoleum, zbudowane dawno temu, kiedy wszyscy uważali go za zmarłego. Bawiło go to, kiedy później odwiedzał to miejsce. Teraz, oczywiście, sytuacja mogła ulec zmianie. Teraz mógło to być prawdziwe mauzoleum. Czy usunie to ironię, czy jeszcze ją wzmoże? Nie byłem pewien. Jednak budziło to mój niepokój, większy, niż się spodziewałem. Nie przyszedłem tu jako pielgrzym. Przyszedłem szukając pokoju i ciszy, jakiej potrzebuje czarodziej mojego pokroju, by zawiesić kilka zaklęć. Przyszedłem...
      Może szukałem racjonalnego wytłumaczenia. Wybrałem ten punkt, ponieważ - prawdziwy czy nie - grób nosił imię Corwina i dlatego rozbudzał poczucie jego obecności. Chciałbym poznać go lepiej, a może już nigdy nie będę miał okazji. Nagle pojąłem, czemu zaufałem Luke'owi. Miał rację wtedy w Arbor. Gdybym dowiedział się o śmierci Corwina, gdybym zobaczył, że mogę obciążyć kogoś winą, rzuciłbym wszystko. Wyruszyłbym, by przedstawić rachunek i pobrać opłatę, by zamknąć rozliczenia i krwią wypisać pokwitowanie. Nawet gdybym nie znał Luke'a tak dobrze, jak znałem, łatwo mi było wyobrazić sobie siebie na jego miejscu. A trudno go osądzać.
      Do diabła! Czemu musimy się nawzajem karykaturować poza granice śmiechu i zrozumienia, aż do bólu, zawodu i konfliktu lojalności?
      Wstałem. Było już dostatecznie jasno, żebym widział, co robię.
      Wszedłem do środka i zbliżyłem się do niszy, gdzie stał pusty kamienny sarkofag. Wydawał się idealnym sejfem, ale zawahałem się, gdy stanąłem przy nim. Ręce mi drżały. To śmieszne. Wiedziałem, że go tam nie ma, że to tylko puste rzeźbione pudło... A jednak minęło parę minut, nim zmusiłem się, by chwycić i podnieść wieko.
      Pusty, naturalnie, jak tak wiele marzeń i lęków. Wrzuciłem niebieski guzik i zamknąłem wieko. Do licha, jeśli Sharu Garrul zechce go odebrać i znajdzie tutaj, zrozumie chyba przesłanie, że bawiąc się w te swoje gierki staje nad grobem.
      Wyszedłem, pozostawiając w krypcie swe uczucia. Pora zaczynać. Musiałem dopracować i zawiesić masę zaklęć, ponieważ nie zamierzałem wcbodzić bezbronny do micjsca, gdzie wieją dzikie wichry.



Strona główna     Indeks